Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Port Północny

    3 posters
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Port Północny
    Port Północny to jedno z pierwszych miejsc, które powstało by połączyć jezioro Golddajávri z Morzem Norweskim, do tej pory pełniąc niezwykle ważną rolę w Midgardzie. Jest miejscem podzielonym na trzy najważniejsze sektory: handlowy, rybacki i rekreacyjny. Służy nie tylko do transportu rozmaitych towarów kontrolowanych przez Guildensternów, ale także do innych celów: można tutaj również zacumować swój jacht, wynająć łódkę lub kajak i popłynąć w głąb jeziora Golddajávri. W okolicy mieści się też kilka budek z jedzeniem oraz sklepów – od rybnych, przez te ze sprzętem rybackim, łodziami czy pamiątkami. Oprócz tego, znajduje się tu deptak, a także kilka ławeczek, na których można odpocząć.
    Ślepcy
    Kåre Jötnarsen
    Kåre Jötnarsen
    https://midgard.forumpolish.com/t3619-kare-jotnarsen#36546https://midgard.forumpolish.com/t3652-kare-jotnarsen#36975https://midgard.forumpolish.com/t3653-faen#36979https://midgard.forumpolish.com/


    20.05.2001

    Powietrze w porcie pachniało jak zawsze – tłuszczą żywych i martwych ciał, kolejno męskich i rybich, kolejno ciepłych i zimnych. Nie potrafił powiedzieć, do których było mu bliżej – krew zdążyła ostygnąć i zaschnąć, pozostawiając na twarzy rdzawą krakelurę, która pękła w miejscu, gdzie skóra rozciągnęła się obolałym grymasem, ubranie lepiło mu się do mokrej piersi, teraz całkowicie wychłodzone wiatrem, a tętno wyplątywało się spod skroni, jakby było żywym stworzeniem, niezdolnym pomieścić się w ciasnym krwiobiegu, pełnym gruzłów, które pozostawiły zrosty wzdłuż wiotkich przedramion. Za każdym razem, kiedy przybrzeżne fale cofały się westchnieniem powolnego odpływu, słyszał nierówne grzmienie swojego serca, które, mimo bólu, wciąż biło – uparcie i prowokująco – wokół złamanego żebra, wgniecionego jak dębowa gałąź pomiędzy szprychy roweru i dławiącego oddechy pod tylną ścianą gardła, stanowczo wzdrygał się jednak przed zamknięciem oczu, w ten sam sposób, w jaki robił to, kiedy był dzieckiem – obawiał się ciemności pochłaniającej wnętrze sypialni, lecz nigdy nie krzyczał, nie prosił matki, aby pozostawiła w drzwiach wąską szczelinę światła, nie zapalał lampki stojącej na parapecie, jedynie wpatrywał się w przestrzeń tak długo, aż jego źrenice stawały się duże i czarne, a mrok zaczynał się przerzedzać, opadając na podłogę jak mgła; rozprawiał się ze swoim strachem jak z wrogiem – kimś, kogo należy ujarzmić i zabić. Wiedział, że przemoc była uniwersalną walutą – gwarantowała więcej niż srebrzone talary, które rozsypały się na podłogę, kiedy Jötnar uderzył nim o ścianę tak mocno, że z nosa pociekła mu krew, a wnętrze pomieszczenia podwoiło się i rozmazało, kołysząc się na krawędziach spojówek, jakby miało niebawem osunąć się w cień potylicy i więcej niż ciepłe, nagie ciało, które nigdy nie okazywało się wystarczające; nie pamiętał, kiedy uśmiech pękł mu pomiędzy zębami – czy kiedy długi, zwierzęcy ogon oplótł mu się wokół nóg, a uśmiech Jötnara poszerzył się w sposób, który upodabniał go do drapieżnego stworzenia, czy kiedy mężczyźni, z którymi został w klubie, wszyscy na raz starali się przedostać pomiędzy jego usta, czy może dopiero, gdy jeden z nich pchnął go na szklany stół, a ten rozbił mu się pod plecami, wzierając drobne, szklane drzazgi w skórę odsłoniętych pleców? Pamiętał jedynie, że był już pijany, kiedy w twarz uderzyło go wieczorne powietrze – osunął się na ziemię, mętnie świadom, że cudze dłonie wyrwały mu guziki spomiędzy połów płaszcza, a potem sięgnęły do kieszeni, zacisnęły palce na talarach, wyjęły perłowy naszyjnik i obrączkę, którą ukradł mężczyźnie stojącemu przy barze, czuł paznokcie ocierające się o jego udo, kiedy dłoń natrafiła na dziurę w kieszeni spodni, a potem przesunęła się głębiej pomiędzy nogi, tam, gdzie nie było już nic więcej do zabrania.
    Niebo przybrało tę samą barwę co jego ciało – zmieniało kolory jak rozwijający się siniec, powoli rozlewając po chodniku żółtą plwociną; w ciemności wszystko było łatwiejsze do ukrycia, teraz, kiedy miasto powoli budziło się z mroku, wraz z nim budziły się również jego wspomnienia – kiedy spojrzał w dół na swoje dłonie, ramiona miał porośnięte czarnymi piórami, a skórę podrażnioną i opuchniętą wokół nadgarstków, więc odruchowo sięgnął palcami do twarzy i wzdrygnął się, kiedy wyczuł na policzkach pojedyncze, miękkie wiechcie pierza i zgrubienie stosiny nad prawą brwią. Zacisnął zęby i wyrwał jedną z długich, ciemnych lotek, które wyrastały mu u nasady kciuka, a ból pozostawił w sobie piekący odcisk czerwieni, w którego środku pojawiła się kropla krwi, powiększająca się jak źrenica – nauczył się oskubywać skórę pęsetą w łazience tak, aby pozostała jasna i gładka, teraz wydawało mu się jednak, że skaza pokryła mu całe ciało, tworząc gęste pterylium przez zgarbione plecy, po szpros obojczyków i miękkie podbrzusze, gdzie spomiędzy szlaku ciemnych włosów wyrastały miękkie puchówki. Kręciło mu się w głowie – eliksiry nie zdążyły jeszcze wyparować spod języka, lecz alkohol zmętniał już na dnie żołądka i podniósł się do gardła dławiącym ciepłem, przymuszając go, aby w torsjach do przodu i zwymiotował na chodnik, aż zebrana przy krawężniku kałuża stała się mętna i brunatna, a wargi piekły go kwaśnym posmakiem żółci. Nie był trzeźwy zeszłej nocy i nie był trzeźwy teraz, wspomnienia, które dotąd wypierał ze świadomości, nabrały jednak wyraźnych, grubych konturów, które zaczynały uwierać go pod skrońmi – nie chciał wracać, choć wiedział, że Jötnar odnalazłby go wszędzie, uwiązanego na drugim krańcu smyczy: był jak zmurszała gąbka, nasiąknięta nim tak bardzo, że mógł jedynie uginać się i deformować, chłonąć jego żądania, a potem wyżynać je z siebie nad brudną umywalką, aż jego ciało stanie się całkiem przetarte i sparciałe; sądził, że musiał się doszczętnie zużyć – być może wtedy pozwolono by mu odejść.
    Słonce wzeszło, a potem niespodziewanie znów zaszło, przesłonięte cudzą sylwetką – przymrużył oczy, a kiedy rozpoznał surową twarz Vermunda, wydał z siebie chłodny, starannie obliczony, trzysylabowy śmiech. Musiał mieć ciężkie spojrzenie – ciężkie, ale nie smutne; nauczył się, że słabość – podobnie jak kłamstwa – nigdy nie powinna prześwitywać na wierzch. We wspomnieniach zarówno jego twarz, jak i reszta ciała, miały dopiero dwadzieścia lat, zatem o kilkadziesiąt blizn mniej i jedną rękę więcej, niż dzisiaj – pamiętał, jak siadał na skraju jego łóżka i z latarką podetkniętą pod brodę opowiadał historie, które w dzieciństwie sam usłyszał od ojca, pamiętał, że kiedy matka tarła mu skórę w wannie aż do świeżej tkanki, Vermund obejmował go kocem wokół ramion i udawał, że nie widział łez, które zatrzymywały się nieśmiało w drżących kącikach ust, pamiętał, jak na niego spojrzał, kiedy pierwszy raz wrócił do samotnej wieży zgarbiony i brudny od krwi, jednocześnie z dumą i niepokojem. Teraz łatwiej było mu przekonać się, że go nienawidził – za każdy, wyrywający się spomiędzy zębów przecinek śmiechu, którym gromił jego dziecięce porażki, za twarz odzwierciedlającą nasrożoną fizjonomię Vegara i mundur zapięty pod szyję na metalowe guziki, lśniące kusząco w słonecznej poświacie; co właściwie zrobiłby z takim guzikiem? Przyszył do mankietu, zatopił w wodzie, wsadził pod język?
    Umiesz się jeszcze bić bez jednej ręki? Wiesz, mogą wrócić – odparł, po czym wyszczerzył zęby, powykrzywiane i brudne od krwi.



    I got so good at being untrue
    telling you what you wanna hear

    I know you're poison, you're feeding me poison, addicted to this feeling, I can't help but swallow up your poison

    Widzący
    Vermund Eriksen
    Vermund Eriksen
    https://midgard.forumpolish.com/t3458-vermund-eriksen#34888https://midgard.forumpolish.com/t3486-vermund-eriksen#35063https://midgard.forumpolish.com/t3488-vennenmin#35071https://midgard.forumpolish.com/


    Nie był pewien, ile musiało minąć czasu, odkąd słyszał jego imię po raz ostatni. Po tym jak znalazł go toczonego maligną nieodwracalnej przemiany, wspinającej się splotem czarnych strumyków ku bielejącym źrenicom, konsekwentnie wydzierał go ze swojego życia, kawałek po kawałku, wspomnienie za wspomnieniem. Ilekroć próbowano mu przypomnieć, choćby nieumyślnym, nieświadomym przypadkiem, z uporczywym wyrachowaniem i rosnącym, ostrzegawczym rozdrażnieniem odpowiadał, że Kåre nie żyje lub – bardziej adekwatnie – że go stracili, chociaż równie uporczywie nie pozwalał im o sobie zapomnieć. Zostawił swoje ślady wszędzie: opuszki lepkich palców odbite na lakierowanym drewnie w domu, kant stołu, o który rozbił sobie głowę jako dziecko, srebrne sztućce, które wykradał z szuflad i chował wszędzie, gdzie tylko udało mu się je wcisnąć, a które później znajdowali przypadkiem w najbardziej absurdalnych miejscach. Ojciec bez przerwy się na niego wściekał, matka nawet wtedy uśmiechała się i mówiła mu, że jest jak wiewiórka szykująca się na zimę, jak gdyby nie słyszała złowrogiego tonu Vegara – ta delikatność była jedynym rodzajem cichego sprzeciwu, jakiego wobec męża używała, a jemu zawsze zdawało się wtedy, że pasują do siebie, mimo wszystko, w dziwaczny sposób. Jak chłodny kompres na rozbitej skroni, jak aksamit ścierający winę z ostrza, jak rześki poranek po pełni – po polowaniach często nie mógł zasnąć, więc kiedy w ogrodzie matki kwitły kwiaty, wchodził między różane krzewy i rzezał ciernie od łodyg tak długo, aż pokaleczone ręce zaczynały mu drżeć z bezsennego zmęczenia, a w piersi w końcu wyściełał się milczący spokój. Dopiero kiedy Kåre dorósł do swojego pierwszego srebrnego noża i srebrnego śrutu, te głuche poranki stały się łatwiejsze – przed świtem chodzili nad jezioro, by rozebrać się ze skrwawionych ubrań i wskoczyć do lodowatej wody, pozwolić by mroźne otrzeźwienie przeniknęło im kości i spłukało z ciała zgęstniałe pod skórą napięcie, by przypomniało im, że udało im się przeżyć i wrócić, że zrobili to, co do nich należało i mieli odtąd przed sobą okupiony cudzą krwią miesiąc życia. To były te lepsze poranki; bywały też takie, kiedy zdawało się, że nie skończą się nigdy i jedynym pocieszeniem było to, że brat był obok niego – kiedy musieli nieść ciało łowcy do samotnej wieży, potykając się ze zmęczenia o korzenie i zapadający się pod krokami mech, kiedy musieli zatrzymać się w połowie drogi, bo wydawało mu się, że popłoch zgniecie mu płuca w piersi. Zostawił po sobie swoją chustę łowiecką, zostawił puste miejsce przy rodzinnym stole, zostawił przygnębione spojrzenie matki i jej milczenie, jeszcze długo po tym, jak zatrzasnęła drzwi przed Kåre próbującym wedrzeć się do rodzinnego domu, kiedy nie był już sobą. Lekarze powiedzieli, że to przez szok – że wstrząs sprawił, że mówiła powoli i z trudem, jakby nie mogła zmusić krtani do dźwięku, to się czasami zdarza, i że wszystko wróci z czasem do normy, potrzebowała jedynie dużo spokoju. Kåre zostawił po sobie nienawiść, jakiej nie znał nigdy wcześniej: rozgoryczoną, zawistną nienawiść, której nie mógł z siebie wyrugować, bo zajmowała wszystkie te ślady, które wciąż znajdował w sobie i wokół siebie, jak toksyczna pleśń.
    Tym razem znalazła go Mysa – a on nauczył się dawno, by oddawać jej kierunek, kiedy znajdowała trop; szczególnie przez ostatnie miesiące. Usta wykrzywiły mu się prawie w uśmiechu – zupełnie nieprzyjemnym, dla nich oboje – kiedy pod odpryskującym murem portowej meliny dojrzał człowieka noszącego rysy jego brata, a w każdym razie to, co po nim jeszcze pozostało. Dawne życie zdawało się schnąć i łuszczyć na nim jak gnijąca tkanka odchodząca od kości. Rozbawienie było kwaśne i stawało w gardle rozdrażnieniem, kiedy Mysa, nieustępliwie prąca naprzód, napinając krótką smycz, trąciła w końcu nosem jego stopę, nim nie przystanęła w miejscu, ze spojrzeniem zadowolonym i oczekującym, jakby wykonała doskonałą robotę, a on zastanawiał się gorzko, czy zabijał go w swoich słowach tak uporczywie, że w końcu i ona zaczęła wierzyć, że jest trupem, czy rzeczywiście rozkład zaczynał roznosić się od kręgosłupa moralnego na ciało. Kåre był w takim stanie, że wcale nie byłby tym zaskoczony; śmierdział wymiocinami, potem i spodleniem, a wyglądał jeszcze gorzej. Kiedy podniósł na niego wzrok, na białkach oczu jaskrawiły się czerwone plamki pękniętych naczynek, z ciemnej brwi, marszczonej w równym, symetrycznie gorzkim rozczarowaniu, wyrastała nierozchylona jeszcze chorągwią stosina. Opalizujące pióra wyzierały spod kołnierza ubrania, wspinały się po szyi i karku, po odsłoniętych przedramionach, grzbietach dłoni, po policzkach. Jak wiele kłamstw musiał tego dnia opowiedzieć? Jak bardzo musiał się bać – i czego?
    Przyglądał mu się w ponurym milczeniu, surowym okiem taksując to, co po nim pozostało; po tym chłopaku, o którego próbował się troszczyć przez całe życie, do tego ostatniego dnia, w którym szukał go desperacko wszędzie, by w końcu znaleźć go skulonego w zatęchłej norze, kiedy było już za późno. Wracamy do domu, to chciał mu powiedzieć, przez cały czas tylko to chciał mu powiedzieć, a potem nie było już nic do powiedzenia i wrócił sam, i nie miał już dłużej brata, Kåre nie żył, a to, co siedziało teraz przed nim na brudnym chodniku nie przypominało dłużej nawet człowieka. Odezwało się pierwsze, słońce prześliznęło się po świeżych piórach ostro. Nie marnował czasu – uderzał od razu w oczywisty punkt, zdążył do tego nawyknąć; tę słabiznę trudno było przed kimś ukryć.
    Najwyraźniej wciąż lepiej niż ty z dwiema – odparł sucho, nie spuszczając go z oczu, jakby nie mógł; jakby potrzebował wyryć sobie ten żałosny widok w pamięci, przykryć nim wszystko, co wzbudzało jeszcze sentymentalny żal. – Niech wracają. Nie będę im przeszkadzać – dodał wymownie, kącik ust drgnął mu w bezwiednym skurczu wstrętu. Odwrócił w końcu wzrok, puszczając smycz Mysy; sięgnął do obroży, by zatknąć za nią krótki odcinek skórzanego paska. – Widzę, że twoje nowe życie ci służy. Bawisz się dobrze? Ile dni aresztu naliczę, jeśli zajrzę ci do kieszeni?
    Ślepcy
    Kåre Jötnarsen
    Kåre Jötnarsen
    https://midgard.forumpolish.com/t3619-kare-jotnarsen#36546https://midgard.forumpolish.com/t3652-kare-jotnarsen#36975https://midgard.forumpolish.com/t3653-faen#36979https://midgard.forumpolish.com/


    Coraz trudniej było mu na siebie patrzeć – wszystkie lustra w mieszkaniu były pęknięte i klaustrofobicznie małe, za każdym razem, kiedy się w nich przeglądał, wydawało mu się jednak, że jego twarz została pozbawiona konturów, jak gdyby znikały z niej elementy fizjonomii, które dawniej upodabniały go do człowieka, rysy stawały się ostre i zwietrzałe w ten sam sposób, w jaki przybrzeżne skały rozpadały się pod wpływem wiatru, tworząc arkozy i rumowiska; miał ostrą, szpakowatą brodę i długie ramiona, które sprawiały, że ilekroć rozkładał ręce, przypominał staturą morskie ptaki, których szerokie skrzydła pozwalały im pokonywać burzliwy Atlantyk – spomiędzy włosów wystawały nastroszone, ciemne pióra, wyrywane spomiędzy włosów, gdzie, wśród spiralnych kosmyków, pozostawały skaleczenia po oskubanych stosinach, drobne grudki strupów, które kompulsywnie zdrapywał palcami, aż paznokcie miał brudne i zaczerwienione od krwi. Patrzył na siebie w lustrze i nie widział swojego ojca, ani swojego brata, zupełnie jakby nazwisko można było wyrwać spod miękkiej skóry na karku, zostawić puste miejsce tam, gdzie wcześniej znajdowały się kości podtrzymujące czaszkę – czasem bezwiednie przesuwał dłonią po szyi, wyczuwał pod palcami twarde wyrostki kręgów i wyobrażał sobie, że uciskał puste przestrzenie, gdzie jego palce zapadały się głębiej w skórę, a ból promieniował wzdłuż kręgosłupa na potylicę; wypowiadał zaklęcia na głos, przyglądając się ruchom swoich warg, jakby próbował przypomnieć sobie, czy zawsze poruszały się w ten sposób, bo choć uśmiechał się szerzej niż zwykle, jego uśmiech nigdy nie był szczery, wyglądał, jakby ktoś włożył mu palce do ust i siłą rozciągnął je do radosnego grymasu. Jötnar nazywał go swoim kundlem i unosił nad jego głową zaciśniętą pięść, śmiejąc się, kiedy mięśnie drgały mu odruchowo, napinając się pod skórą – zerwałeś się ze smyczy, mówił, siadając obok i głaszcząc go po głowie tak, jakby rzeczywiście był jedynie zagubionym stworzeniem, zwierzęciem, którego futro stało się szorstkie i gęste, lecz ciało wciąż pamiętało czułość ludzkiej dłoni, ja cię znalazłem i uratowałem, powtarzał, pomagając mu wstać, mimo że wcale nie chciał kąpieli, myślał, że Jötnar pragnął tylko zmyć z jego skóry dowody, ale był zbyt słaby, aby z nim walczyć, więc pozwalał chwycić się za zgięcie łokcia i podciągnąć na nogi, zaprowadzić się do łazienki, choć potykał się o fałdy miękkiego dywanu. Przeklinał bez przekonania, gdy jego plecy osuwały się wzdłuż brzegu emaliowanej wanny, prychał, gdy z kranu zaczynała płynąć woda, zbyt zimna, aby przynieść ulgę – wzdrygał się pod wpływem cudzych dłoni, tych samych, które śmierdziały tytoniem i pozostawiły jego skórę pąsową od bólu, ale dotyk stawał się miękki, pod wpływem aury nikotyna pachniała wetywerią, a on zaczynał wierzyć, że Jötnar nigdy nie zrobił mu krzywdy.
    Zabierz ode mnie tego kundla – warknął, kiedy Mysa trąciła go nosem, a on poczuł na skórze jej ciepły, wilgotny oddech – nienawidził sposobu, w jaki psy wpatrywały się w jego twarz, ich rozchylonego pyska i uniesionych fafli, za każdym razem myślał bowiem o Jasperze, jego ostrych kłach i czarnym podniebieniu, a przerostowa blizna na lewej łydce zaczynała uwierać gwałtownym bólem, pulsującym aż po zgięcie kolana – z trudem powstrzymał się przed zaciśnięciem dłoni w miejscu starego ugryzienia, jego usta zdążyły wykrzywić się jednak obrzydzonym grymasem. – Feigr-dýr M… – zaczął, wpatrując się w wyżła, lecz żołądek ponownie zerwał mu się mdlącym skurczem, a on pochylił się gwałtownie, najpierw zanosząc się chrapliwym kaszlem, a potem wymiotując na chodnik żółcią; splunął na ziemię i przetarł usta rękawem, na którym zebrała się gęsta, kwaśna ślina, ale oddech wciąż miał ciężki i nierówny, jakby powietrze z trudem przechodziło przez opuchnięte gardło. Wzrok Vermunda niczym nie różnił się tymczasem od spojrzenia, którym obwiniał go ojciec, zupełnie jakby teraz, po latach, stali się tym samym człowiekiem, mężczyzną o surowej twarzy i nieruchomych źrenicach, patrzącym na niego w sposób, w jaki można by przyglądać się miękkiemu, bezkręgowemu zwierzęciu, którego cienka skorupa właśnie pękła pod naciskiem podeszwy, pozostawiając na drodze i na sumieniu lepki, biały ślad, znikający wraz z pierwszym opadem deszczu – nie potrafił przypomnieć sobie, czy oczy jego brata zawsze wyglądały w ten sposób, czy traktował go tak już wcześniej, bo wiedział, co oznaczały pióra wyrastające pod pachwiną i wzdłuż zabliźnionych przedramion, czy jego pogarda zbierała się pod powiekami za każdym razem, gdy odwracał wzrok, czy zęby zaciskały się w złowrogim oczekiwaniu, a umysł pragnął wyzbyć się świadomości, że w ich żyłach płynęła ta sama krew, jednakowo skłonna do zabarwienia się czarnym pigmentem. Pamiętał, jak zaprowadził go nad jezioro po tym, jak nasycona księżycem noc zmieniła barwę z atramentowej na czerwoną, a ich ciała spływały krwią, która nie zdążyła jeszcze zaschnąć na gołej skórze, pamiętał, jak podarował mu nóż ze srebrnym ostrzem, którego drewniana rękojeść została wygrawerowana tak, aby przedstawiać symbol z rodzinnego herbu, dwa skrzyżowane ze sobą młoty, pamiętał, jak zacisnął obie dłonie na jego ramionach, kiedy Egor – młody rekrut, który dołączył do Gleipniru tego samego dnia i którego wąskie usta zawsze smakowały mastyksem – pchnął sobie sztylet pomiędzy żebra, jeszcze zanim ślad po ugryzieniu zdążył się zabliźnić. Vermund, którego znał wtedy, nie przypominał mężczyzny, który stał przed nim teraz – człowieka ubranego w oficerski mundur, któremu bliżej było w rzeczywistości do psa, trzymanego mocno na błyszczącej, natłuszczonej smyczy. Prychnął cicho, obserwując sposób, w jaki kącik jego ust drgnął w bezwiednym skurczu obrzydzenia – w pewien ordynarny, perwersyjny sposób wywoływanie awersji na twarzy starszego brata, sprawiało mu satysfakcję.
    Możesz sprawdzić – odparł, odchylając się tak, aby prawa kieszeń jego spodni była na wierzchu, niezasłonięta przez płaszcz. – Jeśli nie boisz się włożyć dłoni. – wyszczerzył się złośliwie, przesuwając palcami wzdłuż szwu, jakby chciał zachęcić go do wyciągnięcia ręki, prawie kokietliwie. – Mocno gryzie. Bez obu rąk nie będziesz nadawał się już do niczego.



    I got so good at being untrue
    telling you what you wanna hear

    I know you're poison, you're feeding me poison, addicted to this feeling, I can't help but swallow up your poison



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.