Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Motylarnia

    3 posters
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Motylarnia
    Stosunkowo nowo powstały obiekt, zbudowany bowiem na obrzeżach Midgardu w 1886 roku przez szwedzkiego pochodzenia entomologa-amatora Arvida Ålunda, jest miejscem, o którym trzeba wiedzieć, żeby w ogóle do niego trafić. Z zewnątrz przypominający średniej wielkości szklarnię, oznaczony jest wyłącznie małą, drewnianą tabliczką z wizerunkiem motyla, która wisi nad wejściem, w środku natomiast zaskakuje bogactwem nie tylko wyjątkowo niecodziennych, sprowadzanych z odległych krajów roślin, ale przede wszystkim ogromną ilością często egzotycznych gatunków motyli i ciem swobodnie latających po przestronnym pomieszczeniu. W trakcie odwiedzania motylarni należy jednak uzbrajać się w cierpliwość, gdyż owady nierzadko kryją się pomiędzy rozłożystymi liśćmi zebranej wewnątrz flory.
    Widzący
    Ørjan Rovelstad
    Ørjan Rovelstad
    https://midgard.forumpolish.com/t2326-rjan-rovelstadhttps://midgard.forumpolish.com/t2422-rjan-rovelstadhttps://midgard.forumpolish.com/t2423-piolunhttps://midgard.forumpolish.com/f182-mildri-i-rjan-rovelstad


    22.05.2001

    Niebo nad jego głową przybierało beztroski, jasny odcień błękitu - było niczym śmiejące się oczy dziecka, pozbawione nierównych strzępków zgorzkniałych, zastygających chmur. Spoglądał na ścieżki ulic, na krzątających się w mechanicznym pośpiechu, dostrzeganych przechodniów, na gwar, który szumiał przy nim nieładem zatartych słów. Miasto było tak żywe, jak zapamiętał je w każdym, przyswojonym okruchu własnej, spożywanej codzienności, tak samo głośne, tak samo pogrążone w pozbawionych pojęcia kresu obowiązkach. Dalej, poza jego ramami, świat płynął znacznie wolniej, igły wskazówek nie przesuwały się, czyniąc piruetów kolejnych, mijanych godzin z podobnym, perfidnym wyrachowaniem, mżawka ulotnych sekund przeciekała przyjemnie po krańcach opuszków palców. Czuł, że musiał odpocząć od nawarstwionej rutyny, od obaw, które jak czerwie zagnieżdżone w poczwarkach zaległy pod jego skórą, napełniając go nieuchronnym, miarowym wrażeniem dyskomfortu. Czuł, że musiał odpocząć i spróbować zapomnieć - o swoim ojcu, o urażonej, kruchej dumie wszystkich innych, pozostałych krewnych, o niksie, jaką zaprosił, być może całkiem bezmyślnie wprost do swojego życia. Nie mówił jeszcze nikomu o nawiązanej relacji, zachowując ją wyłącznie dla siebie, wstydząc się, że mogła przecież być tylko przejawem jednostronności. Uginał się pod jej aurą, tak, jak uginał się każdy, napotkany mężczyzna, podobny do unoszonej na naprężonych sznurkach marionetki, podrygującej z każdym, melodyjnym zawołaniem głosu. Wspomnienie nietypowej kobiety sprawiało, że coraz trudniej układał splątane myśli w regałach zmęczonej czaszki, sprawiało, że wyniszczał sam siebie niepotrzebnymi, napędzanymi przez nadgorliwą podświadomość rozterkami. Podobny, opisywany stan nie pasował do niego, nie pasował do jego dawnej, rażącej nonszalancji - zupełnie, jakby zgubił sam siebie, pogrzebując tę cząstkę żywcem pod kocem leśnego runa. Wreszcie, po kilku dniach postanowił się przełamać - zaprosił Amandine, wierząc, że oboje skorzystają na wspólnym wyjściu, pamiętając tendencje swojej przyjaciółki do zatracania się wyłącznie w arkanach jubilerskiej pracy. Nie wybrał błahego miejsca - oboje zasługiwali na więcej niż przechadzkę znajomymi do bólu alejkami pełnymi szyldów lokalów podobnych do tych, w jakich niemal zawsze spełniali swoje obowiązki. Potrzebowali rzeczywistego odpoczynku, tam, gdzie nawarstwiony zgiełk miasta wyciszał się i zamierał, nadając przyjemną inność.
    - Najpierw - zagaił z nutą wesołości - miałbym ważne pytanie - wyszedł jej na spotkanie, zbliżając się z serdecznym, zaczepnym rozbawieniem. Zjawili się umówionym miejscu, pod motylarnią, o której słyszał przede wszystkim z opowieści innych. Interesował się szeroko pojętą magią natury, dlatego podobne miejsca były mu bardzo bliskie, choć wierzył, że barwność roślinności oraz możliwych do napotkania gatunków eleganckich owadów mogły też zaciekawić pozostałe, mniej powiązane pasją i profesją osoby.
    - Czy byłaś już tutaj wcześniej? - zapytał, nie kryjąc entuzjazmu w próbie dowiedzenia się, czy Amandine odwiedzała kiedykolwiek ten punkt na mapie Midgardu, lub, mówiąc ściślej, nałożony na jego rozległe peryferie.


    Life's been so good
    to me Has it been good to you? Has it been everything That you expected it to be? Was it as good for you As it was good for me? And was it everything That it was all set up to be? Now is that gratitude? Or is it really love? Some kind of reality That fits just like a glove?
    Widzący
    Amandine Tegan
    Amandine Tegan
    https://midgard.forumpolish.com/t3596-amandine-teganhttps://midgard.forumpolish.com/t3617-amandine-tegan#36528https://midgard.forumpolish.com/t3618-pikka#36534https://midgard.forumpolish.com/f117-amandine-tegan


    Nie miała czasu. Nigdy. Dla nikogo. Nawet dla siebie. Mówiła to wszystkim, nawet jeśli nikt nie chciał jej słuchać – i z pewnością mówiła to Ørjanowi. Przynajmniej raz. Albo dwa. A w zasadzie – pewnie za każdym razem, gdy gdzieś ją zapraszał, gdy planował im popołudnia i nie tyle pytał, co oznajmiał, że idą.
    Teraz, kilka dni po tym, gdy Rovelstad przedstawił jej plan wycieczki, wciąż była niezadowolona – i wciąż zarzekała się, że zgodziła się tylko dlatego, że przyjaciel był ostatnio jakiś nieswój, że po prostu chciała sprawić mu przyjemność, że zrobiła to dla niego. Za żadne skarby nie przyznałaby się – przede wszystkim przed samą sobą – że Feliks w mniej lub bardziej wybrednych słowach wytykał jej głupotę, gdy regularnie unikała najmniejszych choćby okruchów życia towarzyskiego. Zapytana, ani słowem nie wspomniałaby, że palce bolały ją już ostatnio od godzin spędzonych nad złotem i kamieniami, i że plecy bolały ją na samą myśl o dalszym ślęczeniu przy biurku. Nie zająknęłaby się nawet o tym, jak trudno rzucało jej się ostatnio zaklęcia, jak bardzo nie potrafiła się skupić, i jak często uciekały jej myśli – jak często zapominała i popełniała błędy.
    Nie przyznałaby się do wyczerpania, bo zmęczenie było słabością. Nie wspomniałaby coraz silniejszej tęsknoty, by zrobić coś innego, coś z ludźmi – bo to była przecież zachcianka, która nie dość, że nic jej nie da, to jeszcze zabierze cenny czas, który mogłaby spędzić w pracowni, szlifując wciąż niedoskonałe zdolności.
    Na spotkanie z Ørjanem szła z marsem na czole, ale też ze zdradliwymi iskrami w spojrzeniu. Nachmurzona, ale prąca przed siebie dość szybko, by sięgająca kolan sukienka w grochy furkotała przy każdym kroku na wiosennym wietrze.
    Dopiero pod samą motylarnią zwróciła uwagę, jak było tu cicho – znacznie spokojniej niż w gwarnym Midgardzie.
    Wesołość przyjaciela udzielała jej się zbyt łatwo i szybko, odpędzając marsową minę znacznie prędzej, niż Amandine by sobie życzyła. Tegan wciąż łudziła się, że Rovelstad nie wie. Że nie przeczytał jej jeszcze jak otwartej księgi, nie zdawał sobie sprawy, jak wiele przyjemności przynoszą dziewczynie te wspólne wyjścia. Nie chciała, żeby to wiedział. Sama sobie nie chciała pozwolić ubrać tego w słowa, przyznać przed sobą szczerze, tkwiąc w dziwnym przekonaniu, że nie powinna. Nie może. Że nie ma dość czasu, by marnotrawić go w ten sposób.
    Było tyle rzeczy, które chciała zrobić, osiągnąć. Które musiała zrobić i osiągnąć, by czuć się ze sobą dobrze. Bezpiecznie. By zacząć sobie ufać i wierzyć, że jest w stanie o siebie zadbać – że zadba o siebie lepiej, niż kiedykolwiek zrobili to jej rodzice.
    Sapnęła cicho, zmuszając się, by spojrzeć na przyjaciela. Skoro już tu była, mogła chociaż poudawać, że dobrze się bawi.
    Poudawać.
    - Nie – przyznała teraz, w jednej chwili zezując zabawnie między Ørjanem a motylarnią, by w kolejnej spoglądać już tylko na tę drugą, wgapiać się w spory, zdobiony na froncie malunkami motyli budynek jak cielę w malowane wrota.
    - Nie miałam kiedy, wiesz przecież, że ja nie… – urwała, chrząknęła cicho. – Mam dużo pracy – dokończyła wymijająco.
    Założyła za ucho jeden z niesfornych kosmyków uciekających ciągle z luźnego koka i, po jeszcze jednej chwili podziwiania malunków przy wejściu do budynku, znów zerknęła na mężczyznę.
    - Co tu się właściwie robi? – spytała nagle.
    Miała jakieś mgliste wyobrażenia, wszystkie wiążące się z kojącą ciszą, zapachem roślin, ławeczkami w cieniu krzewów i motylami sunącymi bezgłośnie między pachnącym słodko kwieciem. Wyobrażenia, które nijak do niej nie pasowały, bo…
    Po prostu siedzieć? Nic nie robić, po prostu być? Nie robiła tak. Nie potrafiła tracić czasu w ten sposób. Musiała się czymś zajmować, zawsze.
    Widzący
    Ørjan Rovelstad
    Ørjan Rovelstad
    https://midgard.forumpolish.com/t2326-rjan-rovelstadhttps://midgard.forumpolish.com/t2422-rjan-rovelstadhttps://midgard.forumpolish.com/t2423-piolunhttps://midgard.forumpolish.com/f182-mildri-i-rjan-rovelstad


    Domyślał się, jaką wkrótce otrzyma od niej odpowiedź - znajome echo jej słów, które zdołał przewidzieć, wywołał w nim niepozorny, przyjemny skurcz satysfakcji - wiedział, z jakim oddaniem poświęcała się pracy, rzadko dostrzegając szczegóły malujące się w oddaleniu od doskonale znanego otoczenia. Nie sądził, aby mógł jej dorównać - w odczuciu krewnych, a zwłaszcza spojrzeniu ojca dostrzegał zawód cieknący przez osowiałe studnie zwężonych przestrzeni źrenic, dostrzegał grymas niesmaku, w jaki ojciec zawijał marszczące się płótno twarzy oraz manierę, według której zaciskał kurczowo usta, tak, jakby chował za nimi dźwięki przebrzmiałych, wysuszonych od powtarzania strofowań. Nie czuł się dobrym synem, choć wiedział, że idea dobrego syna jest przede wszystkim zależna od postrzegania i nie ma wyraźnej definicji - mógł być zupełnie dobry, jednak skoro nie spełniał wyznaczonych przed nim szeregów rodzicielskich oczekiwań nie zasługiwał na miano, aby być dobrym synem. Przez większość czasu nie przeszkadzało mu podobne wrażenie, tak samo jak nie przeszkadzał mu brak wyższego stopnia naukowego i brak prestiżu wiążącego się z pracą na uczelni, do której nakłaniała go rodzina.
    Cieszyło go, wbrew pozorom, że Amandine potwierdziła pierwotny trop jego domniemywań - fakt, że nie bywała w podobnych miejscach regularnie działał na jego korzyść. Próbował ją zaciekawić - znużenie było w danej chwili ostatnim, do czego miałby dopuścić podczas obecnego spotkania. Prędko jednak zrozumiał, jak trudnym - i karkołomnym? - może to być wyzwaniem, nie zamierzał pomimo tego rezygnować. O wiele trudniej miałby przecież w przypadku, gdyby zabrał ją na jedną ze swoich ulubionych wypraw, polegających na wyszukaniu niezbędnych ingrediencji. Niekiedy ich znajdowanie balansowało na granicy z pospolitą żmudnością, chociaż sam nie miał nigdy w zwyczaju się poddawać, kierowany alchemicznym przeczuciem i perspektywą możliwych do uwarzenia eliksirów.
    - Jak to możesz nie wiedzieć?
    Był przede wszystkim zdziwiony, nie mając nawet zadatków na prawdziwe i kwaśne oburzenie. Wybuchnąłby prędzej śmiechem, nie sądząc, że będzie musiał na początku tłumaczyć jej, w jaki sposób korzystać z uroków podobnych przyrodniczych obiektów. Ruszył bez pośpiechu przed siebie, kierując się w stronę szklarni, nad której wejściem widniała pełna wymowności tabliczka ukazująca motyla.
    - Spaceruje się i podziwia przyrodę - oznajmił. - Przy odrobinie szczęścia odnajdziesz tu inspiracje do nowej, waszej biżuterii - dodał obecnie chytrze, łudząc się, że może w ten sposób pozbawi ją wszelkich obaw. Wiedział, że rzemieślnicy czerpali swoje natchnienie z przeróżnych źródeł, nawet, jeśli sam nie był jednym z nich - jego warsztat polegał przede wszystkim na dobieraniu odpowiednich składników i przestrzeganiu krok po kroków receptur, od których drobne odstępstwa mogły skutkować otrzymaniem mikstury o złych a nawet szkodliwych właściwościach. Nie orientował się dokładnie, czy Amandine tworzyła dotąd zupełnie osobiste projekty, mogłaby jednak zawsze podpowiedzieć coś pozostałym pracownikom.
    - Motywy powiązane z naturą są pewnie nadal popularne wśród klientów - zatrzymał na niej spojrzenie - prawda?


    Life's been so good
    to me Has it been good to you? Has it been everything That you expected it to be? Was it as good for you As it was good for me? And was it everything That it was all set up to be? Now is that gratitude? Or is it really love? Some kind of reality That fits just like a glove?
    Widzący
    Amandine Tegan
    Amandine Tegan
    https://midgard.forumpolish.com/t3596-amandine-teganhttps://midgard.forumpolish.com/t3617-amandine-tegan#36528https://midgard.forumpolish.com/t3618-pikka#36534https://midgard.forumpolish.com/f117-amandine-tegan


    To nie tak, że Amandine zupełnie nie rozumiała idei wakacji – i nawet nie tak, że nigdy nie pomyślała o tym, by zrobić sobie wolne. Choć mogła twierdzić inaczej, nie do końca oswojona z myślą, że nie musi już aż tak bardzo liczyć pieniędzy co do grosza – stać ją było na to, by zrobić sobie choćby i dwa tygodnie urlopu, wyjechać gdzieś nie przejmować się pracą. To nie tak, że taki pomysł jej w ogóle nie kusił.
    Kusił. Tegan po prostu doskonale z pokusami walczyła, całkiem skutecznie wmawiając sobie, że czas nie spędzony produktywnie to czas stracony.
    Teraz, na tak wyraźne zdziwienie przyjaciela, sapnęła cicho z oburzeniem. No mogła. Mogła nie wiedzieć. Przecież nigdy tu nie była, a same zdjęcia, obrazki i krótki opis na ulotce, którą Ørjan wcisnął jej w ręce przy pierwszych próbach namawiania pomysłu – przecież to było zbyt mało.
    Poza tym Amasia wciąż przecież łudziła się, że chodzi o coś więcej niż tylko… Cóż, bycie. Bycie, niemyślenie i nicnierobienie.
    Z westchnieniem ruszyła za Ørjanem. Już była gotowa marudzić, już składała pytania, czy aby na pewno nie organizują żadnych atrakcji – czy nie można na przykład pomóc w opiece nad roślinkami, albo może na przykład porozkładać dla motyli słodkich owoców, gdy Rovelstad trącił czułą nutę. Wszystkie słowa na dobrą chwilę utknęły dziewczynie w gardle, gdy tak okropnie łatwo dała poprowadzić swoje myśli w tym jednym kierunku, który zawsze na nią działał.
    - Prawda. Wszystkie te liście, kwiaty, motyle – to zawsze dobrze się sprzedaje – zgodziła się powoli i pokiwała głową, znów błądząc spojrzeniem po ozdobach nad wejściem do motylarni i zaglądając przez przeszklone drzwi.
    Niewiele stąd widziała, ale plama zieleni współgrała z tym, co mówił Ørjan. Spacery i podziwianie przyrody, dokładnie to się zapowiadało.
    Znów spojrzała na przyjaciela, wzięła się teatralnie pod boki i pokręciła głową.
    - Wiem, co robisz, cwaniaku – zastrzegła, żeby nie był z siebie taki zadowolony – ale już jasnym było, że jest sprzedana. Zdradzały ją iskry płonące jasno w sarnich oczach i charakterystyczne, delikatne zmarszczenie brwi to samo, które towarzyszyło jej za każdym razem, gdy zaczynała planować, w myślach szkicować nowe projekty i kombinować, z jakimi kamieniami wyglądałyby najlepiej.
    - Bierzesz mnie pod włos – stwierdziła oczywistość. – To ci się nie uda. Nadal uważam, że powinnam być teraz w pracowni i kończyć ostatnie zamówienia.
    Sęk w tym, że chyba uważała tak coraz mniej, z coraz mniejszym przekonaniem.
    Wreszcie westchnęła cicho, znów zajrzała przez drzwi, finalnie otworzyła je szarpnięciem i weszła do środka.
    - Dobra, chodź – rzuciła z niezbyt dobrze udawaną rezygnacją. – Niech chociaż zobaczę o co robisz to całe zamieszanie – burknęła, choć oczy już żywo skakały jej między pierwszymi zaroślami, poszukując motylich przebłysków koloru.
    Nie odzywała się przez dobrą chwilę, rozglądając się tylko na boki z dziecięcym zaaferowaniem. Gdy ponownie spojrzała potem na Ørjana, oczy jaśniały jej ostrożnym entuzjazmem, którego, zapytana, nie potrafiłaby się wyprzeć. Było też jednak coś więcej – jakaś miękkość, słodka czułość, którą Amandine miała dla przyjaciela zawsze, jeśli akurat nie była na niego zła lub po prostu zbyt uparta, by przyznać, jak bardzo ceni sobie jego towarzystwo.
    - Øri? – spytała ostrożnie, naturalnie zdrabniając jego imię tak, jak robiła to już niejeden raz. – U ciebie wszystko w porządku? – Przekrzywiła głowę lekko, zerkając na chłopaka niepewnie.
    Nie bardzo wiedziała, jak pytać o takie rzeczy i nie bardzo wiedziała, czy w ogóle powinna, ale Ørjan należał do tych osób, na których jej zależało. I jeśli był nieswój – a ostatnio był – Tegan odczuwała silną, niemal biologiczną potrzebę, by dowiedzieć się, co jest grane i, przede wszystkim, pomóc.
    Widzący
    Ørjan Rovelstad
    Ørjan Rovelstad
    https://midgard.forumpolish.com/t2326-rjan-rovelstadhttps://midgard.forumpolish.com/t2422-rjan-rovelstadhttps://midgard.forumpolish.com/t2423-piolunhttps://midgard.forumpolish.com/f182-mildri-i-rjan-rovelstad


    Uśmiechał się bardzo często - nie stronił od podwijania warg, od niepozornie subtelnych po pełne drgnięcia kącików wspinających się po krawędziach policzków, tworzących na skórze drobne, mimiczne bruzdy, okalające krańce malinowej czerwieni. Nosił w kieszeniach świadomości wiele różnych grymasów, najczęściej obsypanych beztroską, słodką, z natarczywym pośpiechem rozpływającą się na języku. Potrafił być nonszalancki, podrażniając granice butnej, rozniecającej w innych złość arogancki, był przede wszystkim uparty, postępując jedynie w oparciu o własną, krnąbrną nie-schematyczność. Większość jego uśmiechów była zupełnie szczera, nie był dość wprawnym kłamcą, nie będąc w stanie rozsiewać wokół obłudy i postępować wbrew sobie, pochylając kark przed obliczem wyniosłej, rządzącej ich światem kurtuazji. Próbował pomóc Amandine i równocześnie próbował pomagać sobie - pozwolić, by fusy obaw opadły na dno umysłu i choć przez chwilę przestały być natarczywe, powtarzając się z monotonną zaciętością. Wierzył, że oboje mogliby wiele zyskać na podobnym spotkaniu, na chwilowym odejściu od znanych, wytartych szlaków rutyny towarzyszących im przez zdecydowaną większość czasu codzienności. Sam odnajdywał w naturze spokój i ukojenie, interesując się nie tylko wspartymi o jej podstawę inkantacjami, jak również chętnie spędzając czas pośród Lasów Północnych czy nad Jeziorem Golddajávri. Łudził się, że był w stanie zaszczepić podobną pasję w towarzyszce obecnego spotkania, nawet, gdy od początku napotkał na pewien opór.
    - Uznam to za swój sukces - podsumował bezczelnie, ciesząc się przez ulotny moment jak kilkuletni chłopiec. Pod prostym, dziecięcym rozbawieniem ukrywał o wiele więcej, niż śmiał samodzielnie przyznać. Nie wiedział nawet, jak wiele różnorodnych rozterek najzwyczajniej pomijał i pozwalał, aby ich osad gromadził się na przymglonym marginesie podświadomości, której sam nie mógł zgłębić i najzwyczajniej rozwikłać. Zaprowadził Amandine do środka motylarni - jej niepozorny, oszklony budynek rozkwitnął miriadami kolorów niecodziennej roślinności. Nie dostrzegł do tej pory żadnego z barwnych owadów, wiedział jednak, że wychwycenie ich wzrokiem wymaga szczególnego opanowania i konsekwencji. Zamyślił się, początkowo wpatrzony w gęste, zielone pnącza, pomiędzy którymi wytyczone zostały wąskie trajektorie ścieżek. Przypomniał sobie, wprost nieuchronnie, swoją ostatnią wizytę nad Jeziorem Niks, śpiew, który szumiał mu w uszach i wdzierał się, nieustannie wibrując na jego usznej membranie. Poczuł ucisk w nadbrzuszu.
    - Co? - głos Amandine, rozlegający się nieopodal niego, był niczym moment przebudzenia z lepkiego, ociężałego snu. - Tak. Chyba tak. Jak do tej pory niewiele się zmieniło - wzruszył z udawaniem ramionami. Jego życie nie było tak proste, tak mało skomplikowane, jak często próbował przedstawiać - nie wiedział pomimo tego w jaki sposób powinien przedstawić wszystko przyjaciółce, ani też nie był pewny, czy chciał się obecnie zwierzać. Jakby nie patrzeć, nie popełnił obecnie wielkiego i drastycznego kłamstwa, gdyby patrzeć ogólnie, niewiele rzeczywiście uległo w jego życiu zmianom. (Na pewno?)
    - Dlaczego pytasz?
    Wiedział, że pożałuje - już wkrótce - własnej dociekliwości. Wiedział, chociaż słowa wymknęły się z jego krtani i drgały w dusznym powietrzu.
    Było zbyt późno, by zmienić ich wartki bieg.


    Life's been so good
    to me Has it been good to you? Has it been everything That you expected it to be? Was it as good for you As it was good for me? And was it everything That it was all set up to be? Now is that gratitude? Or is it really love? Some kind of reality That fits just like a glove?
    Widzący
    Amandine Tegan
    Amandine Tegan
    https://midgard.forumpolish.com/t3596-amandine-teganhttps://midgard.forumpolish.com/t3617-amandine-tegan#36528https://midgard.forumpolish.com/t3618-pikka#36534https://midgard.forumpolish.com/f117-amandine-tegan


    Sukces, też coś. Ørjan mógł sobie nazywać to jak chciał, dla Amandine jej zgoda była jednak tylko łaskawym ukłonem w stronę przyjaciela, przystaniem na jego pomysł tylko po to, by nie było mu smutno. Cieszył się jak dziecko i dla tej radości warto było zgodzić się nawet na nudny, zabierający jej cenny czas spacer po miejscu, które w zasadzie niczemu nie służyło – prawda?
    Amandine uparcie ignorowała wszystkie te drgnienia, jakie zaczęły rodzić się w jej sercu niemal od pierwszych kroków w motylarni… Cóż, próbowała to robić. Próbowała czepiać się kurczowo przekonania, że robi to tylko dla Ørjana – wszystko zdradzał jednak błysk jej ciemnych oczu, jasne chochliki iskrzące tym wyraźniej, im głębiej wchodzili między cieplarniane zarośla.
    Przez dłuższą chwilę spacerowali w ciszy, Rovelstad wyraźnie pogrążony we własnych myślach, a Tegan – ekscytująca się znacznie bardziej niż chciałaby to przyznać. Głowa obracała jej się raz w jedną, raz w drugą stronę – widząc się z boku Amandine porównałaby się pewnie do niewyrośniętego flaminga, co to brodzi przez widę kręcąc tym swoim wątłym łebkiem jak durny – jakby Nirweżka próbowała w ten sposób zobaczyć wszystko. Każdą roślinę, każdy liść i kwiat, każdego skrytego w zaroślach motyla. Jakby się dało, to i dźwięki, i zapachy pragnęła zobaczyć – dosłownie wszystko, co sprawiało, że motylarnia była miejscem tak magicznym, zupełnie jedynym w swoim rodzaju. Co i raz poprawiała torębkę na ramieniu, czasem zagarnęła kosmyk czy dwa za ucho – i już chylała się, by powąchać jeden z większych kwiatów, już wyciągała się, by musnąć opuszkami palców grube, soczyste liście pobliskiego krzewu.
    Gdy w końcu obejrzała się na orzyjaciela, zadała to pytanie, okoliczne rośliny jakby odbijały jej się w ciemnych tęczówkach.
    Nie skomentowała jego w oczywisty sposób wymijającej odpowiedzi. Amandine nie była jasnowidzką, ale, bogowie, nie była też zupełnie ślepa. Wiedziała, jak to jest unikać odpowiedzi, chować coś i zapierać się przed szczerością – sama robila to przecież niejednokrotnie, szczególnie mieszkając jeszcze z rodzicami. Potem, u Feliksa, było lepiej – częściej łapała się na mówieniu wprost, co myśli, dzieleniu się tym, co zalega jej w sercu – nadal jednak, mimo upływu lat, Amandine była w tym świetna. W ukrywaniu, co czuje i w unikach takich jak ten, onjaki pokusił się teraz Ørjan.
    Nie pytałaby. Może zmarszczyłaby brwi, by pokazać, że nie łyknęła jego półprawdy, ale nie naciskałaby. Bo to też wiedziała – doskonale znała to uczucie, gdy ktoś na siłę próbuje wyrwać z ciebie twoje sekrety. Nie robiła tego.
    Tylko, że Rovelstad odpowiedział pytaniem, a to było niczym uchylenie furtki – nie otwarcie jej na szeroko, zapraszająco, ale też nie przekręcenie klucza w zamku, by raz a dobrze zakończyć temat. Ørjan stworzył jakiś prześwit, przez który mogła zajrzeć i… Chciała. Oczywiście, że chciała. Był jej przyjacielem.
    - Bo już od jakiegoś czasu nie zachowujesz się jak ty, choć udajesz, że to robisz – odpowiedziała spokojnie, spoglądając na mężczyznę uważnie. – A że jesteś moim przyjacielem, to chciałabym… – zawahała się. Gdy kolorowe skrzydła błysnęły w zaroślach nieopodal, nawet ich nie zauważyła. – Chciałabym wiedzieć, że jest ci dobrze. Że nie potrzebujesz pomocy – chrząknęła cicho, zakłopotana.
    - Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz – zapewniła zaraz. Głupi odruch, wycofać się z nadmiernej czułości, troski – z tego wszystkiego, co jest tak zawstydzające – zanim będzie za późno. – Pomyślałam po prostu… – zaczęła, zaraz wzruszyła ramionami. Nie była pewna, co pomyślała.
    - Wiem, że masz swoje sekrety. Ja też mam. Po prostu czasem się martwię – rzuciła wreszcie, ciszej i umknęła wzrokiem.
    Niespecjalnie umiała rozmawiać z ludźmi. Nawet z Ørjanem. Z perspektywy czasu nietrudno było jej zastanawiać się, jakim cudem miała kiedyś to delikatne, kruche coś z Arthurem, i dlaczego w ogóle Feliks pomyślał, że chciałby ją mieć przy sobie tak blisko. Przecież ona… Przygryzła wargę lekko. Przecież ona nie była tego wszystkiego warta. Nie sądziła, żeby była.
    Ciche westchnienie wyrwało jej się nieproszone, umykając w zarośla w ślad za znów niewidocznym, schowanym gdzieś między liśćmi motylem.
    Widzący
    Ørjan Rovelstad
    Ørjan Rovelstad
    https://midgard.forumpolish.com/t2326-rjan-rovelstadhttps://midgard.forumpolish.com/t2422-rjan-rovelstadhttps://midgard.forumpolish.com/t2423-piolunhttps://midgard.forumpolish.com/f182-mildri-i-rjan-rovelstad


    Emocje były zbyt lepkie - przylgnęły do świadomości jak tężejąca flegma, przylgnęły - i pozostały, i nie mógł sam ich odkrztusić lub splunąć nimi przed siebie, zostawić ich na chusteczce czy brudnych płytach chodnika. Nie był w stanie ich zetrzeć i nie mógł się z nich uwolnić, emocje były zbyt lepkie.
    Strach dotarł do niego później - przedzierał się, bez pośpiechu i z nieuchronnym podstępem zapuszczał cierń w tkance serca. Na samym, bladym początku, nie odczuł jego obecności, był tylko oszołomiony, okryty resztkami pieśni dźwięczącej z uporem w skroniach. Dopiero z upływem dni zaczął przeraźliwie rozumieć, co przedtem się wydarzyło. Świadomość, że otarł się o kant śmierci spłynęła ponurym dreszczem po wypukłościach kręgosłupa. Nagle on sam, zazwyczaj przepełniony beztroską, zaczynał odczuwać lęk. Co, jeśli identyczna sytuacja się powtórzy? Co, gdy tym razem nie będzie mieć dużo szczęścia? Czy był gotowy, by zetknąć się z głuchą śmiercią? Czy mógł ją przyjąć z uśmiechem, z wyblakłą płachtą spokoju narzuconą na jego umysł jak miękkie prześcieradło? Czy…
    Przeklinał samego siebie za ciąg podobnych rozterek. Od wspomnianego wydarzenia nie ruszał po alchemiczne ingrediencje - jeśli wychodził, nie zapuszczał się nigdy więcej samotnie w głębię gęstwiny. Miał jeszcze tak wiele do zrobienia. Nie zależało mu na rodzinnym interesie, jednak dysponował własnymi pokładami ambicji i własną determinacją. Mnóstwo zapomnianych receptur czekało, aż je odkryje. Miał opiekować się Mildri. Bogowie. To-to wszystko… Zaczynał mieć mętlik w głowie. Utracił wcześniejszą butę.
    - Ja-
    Zaczął, choć nie dokończył. Głos zaklinował się jeszcze przy miękkiej wyściółce gardła - nie umiał popłynąć dalej pomimo usilnych prób. Nie wiedział, w jaki sposób powinien jej o tym wszystkim powiedzieć - zrozumiał, że w obecnej sytuacji już nie ma innego wyjścia. Zrozumiał, że jest zmuszony o tym powiedzieć komuś, a nie chciał zadręczać Mildri. Zrozumiał, że jeśli nadal będzie uparcie kłamać utraci zaufanie swojej przyjaciółki i będzie naprawdę sam. W chwili obecnej, bardziej niż kiedykolwiek, obawiał się samotności.
    - Ja chyba prawie umarłem, Amandine -  wyrzucił w końcu półszeptem. W kącie jego spojrzenia przemknął ukradkiem motyl. Nie zwrócił nawet na niego większej, adekwatnej uwagi - przepłynął jak kolorowa, ulotna w istnieniu wstęga. Czuł, że coś się w nim odmieniło, choć nie chciał tego przyznawać. Dalej chciał być uparty, dalej chciał być beztroski i dalej pragnął zachować własny, trzymany sekret. Po raz pierwszy od dawna zrozumiał, że lekkomyślność mogła mieć konsekwencje.
    - Zawsze myślałem, że podczas zbierania ingrediencji niewiele może mi grozić.
    Powstrzymał się przed ponurym oraz żałosnym śmiechem. Uśmiechnął się w zamian za to, unosząc w kwaśnym wyrazie kąciki krawędzi ust.


    Life's been so good
    to me Has it been good to you? Has it been everything That you expected it to be? Was it as good for you As it was good for me? And was it everything That it was all set up to be? Now is that gratitude? Or is it really love? Some kind of reality That fits just like a glove?
    Widzący
    Amandine Tegan
    Amandine Tegan
    https://midgard.forumpolish.com/t3596-amandine-teganhttps://midgard.forumpolish.com/t3617-amandine-tegan#36528https://midgard.forumpolish.com/t3618-pikka#36534https://midgard.forumpolish.com/f117-amandine-tegan


    Nie była pewna, czego się spodziewała, ale na pewno nie tego. Może w duchu oczekiwała złamanego serca, problemów w pracy, może konfliktu z którymś znajomych albo tęsknoty za czymś, czego nie mógł mieć – z pewnością jednak nie była przygotowana na to. Była tak zaskoczona, że w pierwszej chwili nie była pewna, co Ørjan powiedział – co miały znaczyć jego słowa, co miał na myśli? Bo przecież nie mogła go dobrze zrozumieć. Nie mogło chodzić o to, o co wydawało jej się, że chodziło. Nie mógł przecież mówić dosłownie, prawda?
    Jednak mógł.
    Amandine niemal czuła, jak blednie – jak jej policzki tracą zdrowe rumieńce, znów stając się chorobliwie jasnymi, niemal tak wyblakłymi, jak były przez ostatnie dwie doby, nim Felix zdjął z nią klątwę. Mogła niemal wskazać moment, w którym jej serce zgubiło rytm, potknęło się raz i drugi, i kiedy oddech zerwał jej się na chwilę, jakby nie wytrzymując naporu bolesnej świadomości, do czego tak naprawdę przyznawał się Rovelstad.
    Okoliczne rośliny już jej nie interesowały. Motyle jej nie interesowały. Ørjan – tylko on był ważny.
    Bez wahania – i póki co bez słowa – pociągnęła chłopaka ku najbliższej ławce. Z impetem zrzuciła torbę na wolne siedzisko, zmusiła w zasadzie przyjaciela, by usiadł i sama wcisnęła mu się na kolana – tyleż samo z chęci bycia blisko co chyba też po to, by zatrzymać go, gdyby postanowił jednak umknąć, zaszyć się gdzieś, przerażony prawdą. Wiedziała, że tak mogło się zdarzyć. Wiedziała, że sama w podobnej sytuacji być może chciałaby uciec.
    - Øri – rzuciła dopiero wtedy, mimowolne ujęła jego policzki w dłonie, przesunęła kciukami po wybrzuszeniach kości policzkowych. – Dlaczego nie mówiłeś wcześniej? – spytała cicho, choć chyba częściowo znała odpowiedź.
    Czy sama chciałaby rozmawiać o takim doświadczeniu? Wracać do niego, pozwalać, by wspomnienia pociągnęły za sobą znów lęk, nerwy, bezradność? Raczej nie.
    - Ja... Czy... – zaczęła i sapnęła cicho, nie mogąc sklecić pożądnie choćby jednego zdania. Chrząknęła cicho. – Co się stało? – zapytała wreszcie prosto, miękko, trochę z ciekawości, a trochę dlatego, że nie wiedziała, o co innego miałaby zapytać. Co innego miałaby powiedzieć. Już w porządku? Już po wszystkim? To była prawda, Amandine nie sądziła jednak, by to cokolwiek zmieniało. By sprawiało, że lęk stawał się mniejszy, że wspomnienia bolały – przerażały – mniej.
    W efekcie zrobiła to, co umiała – wtuliła się w Ørjana, wsparła głowę na jego ramieniu, ciepłym oddechem owiała jej szyję. Bliskość – ta przyjacielska, nie ciągnąca za sobą większych zobowiązań i oczekiwań, których Tegan nie potrafiłaby spełnić – jej wychodziła, zazwyczaj znacznie lepiej niż słowa.
    Nie była pewna, czy jej obecność, jej ciepło i ciężar na jego kolanach Rovelstadowi pomaga, ale chciała wierzyć, że tak. Albo że przynajmniej niczego nie pogarsza.
    - Nie musisz się uśmiechać – rzuciła nagle cicho, niemal szeptem. – Wiesz, że nie musisz? Ani bagatelizować. Ani udawać, że nic się nie stało. – Odetchnęła cicho.
    Była strasznie mądra, gdy chodziło o udzielanie rad innym – rad, których sama za to nigdy nie słuchała. Nie umiała słuchać.
    Widzący
    Ørjan Rovelstad
    Ørjan Rovelstad
    https://midgard.forumpolish.com/t2326-rjan-rovelstadhttps://midgard.forumpolish.com/t2422-rjan-rovelstadhttps://midgard.forumpolish.com/t2423-piolunhttps://midgard.forumpolish.com/f182-mildri-i-rjan-rovelstad


    Możliwe, że nie powinien o tym w ogóle mówić.
    (Powiedział). Podjął decyzję.
    Możliwe, że nie powinien w podobny, drastyczny sposób szarpać za struny ich relacji, nadwyrężać i sprawdzać ich giętkiej wytrzymałości, napiętej teraz jak włókna żeglarskich lin. Zdradziła go własna lekkomyślność, a słowa wgniotły się w przestrzeń, uderzając jak dzwon w głuche tkanki powietrza. Nie było drogi odwrotu, stwierdzenie, początkowo nieświadome własnego charakteru wysunęło się nieopatrznie poza próg rozchylonych, miękkich krawędzi warg. Serce zabiło głośniej, wartkie echo tętnienia zaszumiało mu pod powierzchnią przewrażliwionych skroni i uderzyło jak nagły klaster przekrwionego bólu. Możliwe, że nie powinien był o tym mówić. (To nie ma teraz znaczenia).
    Pejzaże pobliskich roślinności wydają się nieszkodliwe. Wie, że może wyciągnąć swoją dłoń w ich kierunku i nie wyrządzą mu krzywdy, wie, że przy szczypcie szczęścia na jego skórze przysiądzie przez chwilę motyl. Nic nie wydaje się podobnie szkodliwe jak terytorium okalających miasto terenów leśnych. Czar roztaczany przez niksy opuszczał go w wolnym tempie, osuwał się jak choroba oblizująca rozwścieczonym płomieniem jego ciało, tak, aż ostaną się zaledwie popioły przemęczenia. Z początku był jeszcze nieświadomy, świadomość dojrzała później, wykrzykując mu nagle na horyzontach świadomości - mógł umrzeć. Niewiele brakowało, mógł umrzeć. Czy umiałby przyjąć śmierć?
    - Bo nie było za bardzo do czego się przyznawać.
    Odpowiedział jedynie na początku, powstrzymując się przed naiwnym wzruszeniem ramionami. Przystał całkowicie na niemą propozycję przyjaciółki, usiadł obok niej, zajmując miejsce na ławce i rozważając powoli, dlaczego rzeczywiście jej wcześniej tego nie przekazał, dlaczego nie przekazał nikomu. Możliwe, że nie był w stanie dobierać skutecznie słów, nadać im wydźwięk zdolny odpowiednio nakreślić charakter wydarzenia. Możliwe, że zwyczajnie się wstydził, ponieważ dotąd wszystkie jego wyprawy po ingrediencje były zakończone sukcesem.
    - Nie wiem, co ja sobie myślałem - potrząsnął z politowaniem głową. - Zapuściłem się za blisko terenów niks i… gdyby nie jedna z nich, dużo bardziej przychylna - wspomniał, przełykając odrobinę głośniej ślinę - utopiłyby mnie. Ich aura to coś strasznego. Siedzi w tobie tak długo, ciągnie się przez kolejne dni, tworząc ci mętlik w głowie. Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz miała z czymś takim do czynienia.
    Miał nadzieję. Naprawdę. Bliskość Amandine była ciepła i przepełniona troską. Wiedział, że rzeczywiście nie był jej obojętny i próbowała go na swój sposób zrozumieć. Zamilknął przy późniejszej uwadze, czując, jak milczenie bezwzględnie, z uporem krzepnie na jego wargach. Cisza zatapiała w nim szpony, a on zaczynał na nowo gubić się w labiryncie obecnej sytuacji.
    - Tak. - Stwierdził suchym półgłosem. - Wiem. - Nie patrzył przez moment na nią, spoglądał jedynie w przestrzeń, mętną, nieokreśloną tak jak wyraz spojrzenia malujący się na okręgach jego jasnych tęczówek. Poczuł się odrobinę dotknięty, tak, jakby Amandine zarzucała mu znacznie większe kłamstwo niż to, którego sam się dopuścił. Miał oczywiście tendencję do nadmiernej wesołości, był zbyt beztroski na swój wiek, ale nie umiał w zupełności wyplenić tego przyzwyczajenia. Czuł, że bez niego utraciłby fragment siebie.
    - Nie mam zamiaru żyć jednak samą przeszłością - podsumował. - Nie chcę, abyś myślała, że jestem wobec ciebie nieszczery. Że tak naprawdę nie mam powodów do uśmiechu.


    Life's been so good
    to me Has it been good to you? Has it been everything That you expected it to be? Was it as good for you As it was good for me? And was it everything That it was all set up to be? Now is that gratitude? Or is it really love? Some kind of reality That fits just like a glove?
    Widzący
    Amandine Tegan
    Amandine Tegan
    https://midgard.forumpolish.com/t3596-amandine-teganhttps://midgard.forumpolish.com/t3617-amandine-tegan#36528https://midgard.forumpolish.com/t3618-pikka#36534https://midgard.forumpolish.com/f117-amandine-tegan


    To nie tak, że planowała zarzucać Ørjanowi kłamstwo. Wiedziała przecież, że jeśli nie mówił o tym, co mu się przydarzyło, to nie dlatego, że czerpał jakąś chorobliwą przyjemność z robienia z tego tajemnicy, co po prostu... Z innego powodu. Jakiegoś powodu, ale na pewno innego niż zwykła chęć trzymania wszystkiego w sekrecie. Amandine to wiedziała, była tego absolutnie pewna – a jednak jej słowa i tak zabrzmiały jak zabrzmiały.
    Uzmysławiając sobie, jak mógł odebrać to Rovelstad, Tegan westchnęła cicho i tylko przytuliła się do niego mocniej. Nie skomentowała wcześniej sceny, jaką przed nią zarysował – nie umiała sobie nawet wyobrazić, jak to jest być pod czymś wpływem, nie w kontekście magicznych aur, i z pewnością nie chciała się tego dowiadywać – i teraz też była gotowa się nie odzywać, trochę na wszelki wypadek, by znowu nie palnąć czegoś bez sensu, a trochę dlatego, że nie do końca wiedziała, co miałaby powiedzieć. Potrzebowała jednak raptem chwili by zezłościć się na samą siebie i kategorycznie zabronić sobie ciszy. Milczenie nie było rozwiązaniem ani tu, ani niemal nigdzie indziej.
    - Przepraszam – rzuciła wręcz wreszcie cicho, słowo częściowo utknęło w ramieniu chłopaka, do którego się przytulała. – Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało, to po prostu... – Westchnęła cicho i wzruszyła ramionami.
    - Sama bardzo długo słuchałam, że gdy dorosnę, zrozumiem, co to są prawdziwe problemy. Słuchałam tego tak często, że w pewnej chwili zaczęłam po prostu udawać, że nie mam problemów. Bo skoro rodzice twierdzili, że moje zmartwienia nie są ważne, to pewnie nie były. Uśmiechałam się częściej, niż miałam na to ochotę i udawałam, że jest w porządku, nawet jeśli nie było. I teraz pomyślałam po prostu, że może... – Odetchnęła powoli. – Że może ty też tak masz – zakończyła krótko. – I że może nikt ci jeszcze nie powiedział, że wcale tak nie trzeba.
    Milczała przez chwilę. W którejś chwili ze zdumieniem zorientowała się, że jedną z dłoni bawi się nerwowo paskiem od torby.
    - Mi powiedział to dopiero Felix – przyznała ciszej. – Że wszystkie problemy są tak samo ważne, i że... – Zaśmiała się krótko. – Że udając, że jest inaczej, samemu sobie robi się krzywdę.
    Znów zamilkła, błądząc nieobecnym spojrzeniem po okolicznych zaroślach.
    Nie lubiła wracać wspomnieniami do domu rodzinnego i nie lubiła porównywać, jak było jej tam, a jak było u Felixa. Nawet, jeśli teraz było jej dobrze, jeśli pod opieką Sommerfelta czuła się naprawdę doskonale – była akceptowana, bezpieczna, kochana, chciana – i rachunek siłą rzeczy wychodził teraz na bardzo duży plus, nie lubiła tego robić. Nie chciała.
    Już jakiś czas temu uświadomiła sobie, że nie potrafi kochać swoich rodziców, tych biologicznych, a jednak świadomość ta wciąż bolała. W jakiś głupi, niezrozumiały dla Amandine sposób kłuła ją i wzbudzała jakąś tęsknotę, której Tegan nie chciała nawet próbować zrozumieć.
    - Jesteś szczęśliwy? – zapytała nagle, nie unosząc głowy z ramienia Ørjana. – Czy po tym, co się stało, czy... – Nie bardzo wiedziała, jak ubrać w słowa to, co czuła i o co chciała zapytać. – Czy wciąż jesteś szczęśliwy?
    Za prostym pytaniem kryło się dużo więcej, cała masa rzeczy, których Amandine nie potrafiła ująć w słowa. Próba zrozumienia jak to jest, gdy życie nagle przewija ci się przed oczami. Jak to jest tak bardzo się bać. I, przede wszystkim, jak to jest żyć dalej ze świadomością, jak cholernie kruchym się jest.
    Widzący
    Ørjan Rovelstad
    Ørjan Rovelstad
    https://midgard.forumpolish.com/t2326-rjan-rovelstadhttps://midgard.forumpolish.com/t2422-rjan-rovelstadhttps://midgard.forumpolish.com/t2423-piolunhttps://midgard.forumpolish.com/f182-mildri-i-rjan-rovelstad


    Jestem. Zazwyczaj wystarczało mu jedno, pozornie banalne słowo, echo nierozbudzonej i prymitywnej filozofii spoczywające na terytorium nieznanej podświadomości, dlatego, że najzwyczajniej był - nie myślał, czy przepełniony radością, czy pogrążony w cierpkiej fali rozpaczy podchodzącej z odrazą żółcią do podniebienia. Rozszyfrowanie krążących pod umocnieniem czaszki emocji uważał często (zbyt często) za podłe marnotrawstwo. Zbyt często wzruszał ramionami, zbyt często trzaskał drzwiami warującymi szczelnie przy wejściu do alchemicznej pracowni. Był, a w jego nonszalanckim, skażonym beztroską byciu zawierał się impuls wstrząśnięć adrenaliny. Tkwiła w nim niezależność, lekka i nieuchwytna jak oddech porannej bryzy. Dopiero w ostatnich chwilach nie przypominał siebie, czuł się żałośnie, kreśląc przed swoją przyjaciółką trzymane za ściśniętymi wargami tajemnice. Nie umiał ich nawet nazwać, nie umiał odpowiednio przytoczyć, broczyły niemal bez przerwy przemaczając kolejny, nałożony prowizorycznie opatrunek. Bliskość Amandine oraz jej szczere, niegasnące zainteresowanie koiły strwożone zmysły - nawet, gdy mimo tego żałował. Żałował, że ją obarczył. Żałował, że w swojej głowie miał jeden ogromny mętlik. Żałował, że nie był  w stanie określić swoich oczekiwań.
    Strach. To mógł być tylko strach, przede wszystkim, strach  przed własną  słabością. Strach  przed poddaniem się, strach przed ugięciem karku i przygnieceniem kolan. Strach przed wdychaniem pyłu prostackiej ziemi. Strach - tylko, aż - strach.  
    - Nie wiem - milczy przez dłuższą chwilę, dopiero później rozchyla zawiasy spierzchniętych ust. - Nigdy nie byłem pewny, jak zdefiniować szczęście - pokręcił delikatnie głową. Kosmyki jej ciemnych włosów łaskotały mu skórę. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć - jeśli szczęściem miało stać się spełnianie różnorodnych pasji, jeśli szczęściem miało  być dokonanie garści własnych wyborów, wtedy tak, był najzupełniej szczęśliwy. Jeśli szczęściem miał stać  się błogi, kochający dom i rodzina, wówczas mógł być zgubiony. Powstrzymał się przed uśmiechem, wydawał się nie na miejscu.
    - A ty? Czym dla ciebie jest? - dopytał ściszonym głosem. Czy to jest zresztą istotne?  Dla niego najważniejszym jest być, rozwijać się i rozkwitać na własnych formułach zasad. Domyślał się, że mogło pod tym względem ich łączyć podobne postrzeganie świata, świata, którego rytm wyznaczało tempo obieranej profesji oraz doskonalenia się w zawodzie, jaki był dużo więcej niż wykonaną pracą. Ulegał mimo tego wrażeniu, że Amandine dostrzegała więcej, umiała zaskakująco trafnie określić naostrzone problemy, słowa bliskich raniące zupełnie nieostrożnie jak krawędź wyszczerbionej brzytwy. Wizje, w które próbowali ich wplątać oraz frustracja, gdy nie spełniali stawianych oczekiwań. Liczyli się tylko oni, wyłącznie oni, ich ambicje, nic więcej.
    - Przejdzie mi - obiecuje. - Spokojnie. Muszę to sam przetrawić - dodał - i wyjdę na dawną prostą - znów będę taki sam, znowu chcę być ten sam. Możliwe, że wszystko wynikało z jego zamiłowania do niezmienności, czuł się bezkarny, czuł, że był w stanie pójść wszędzie, napełnić każde miejsce oddechem, naznaczyć swoją obecnością. Czuł, że nie musiał się niczego obawiać. Spotkanie z magicznymi istotami, a w szczególności z jedną, zaburzyło w nim tę zuchwałą równowagę. Musiał nagle się ugiąć, musiał nagle się poddać, przemyśleć swoje wybory. Zrozumieć wydatną słabość.


    Life's been so good
    to me Has it been good to you? Has it been everything That you expected it to be? Was it as good for you As it was good for me? And was it everything That it was all set up to be? Now is that gratitude? Or is it really love? Some kind of reality That fits just like a glove?
    Widzący
    Amandine Tegan
    Amandine Tegan
    https://midgard.forumpolish.com/t3596-amandine-teganhttps://midgard.forumpolish.com/t3617-amandine-tegan#36528https://midgard.forumpolish.com/t3618-pikka#36534https://midgard.forumpolish.com/f117-amandine-tegan


    Nie była pewna, czy gdyby wiedziała, że właśnie tak skończy się ich dzisiejsze wyjście – rozmową na tematy poważniejsze niż co można robić w motylarni i czy te wszystkie motyle naprawdę tak lubią cytrusy? – czy wciąż by przyszła, czy nie wycofałaby się w ostatniej chwili, znów tłumacząc pracą, projektami, terminami. Amandine nie lubiła rozmawiać – nie w ten sposób. Nie potrafiła tak rozmawiać. Była dobrą przyjaciółką, chciała wierzyć, że jest – ale w duchu była boleśnie świadoma, ile takie rozmowy ją kosztują. Jak bardzo bolą ją problemy innych – i jak bardzo bolą ją jej własne. Jak bardzo odchorowuje potem poruszanie takich tematów – przewracanie się z boku na bok do późnej nocy było tylko jedną z konsekwencji bycia empatyczną, ciepłą, taką, na jaką zasługiwali jej bliscy.
    Z drugiej strony, czy naprawdę gotowa byłaby z czystym sercem zignorować Ørjan? Czy wiedząc, przez co przeszedł – i o czym będą mówić – czy faktycznie gotowa byłaby stwierdzić, że nie, jednak nie chcę, radź sobie sam? No nie. Mimo wszystko – nie.
    Przytulała się więc do niego i choć bała się wcale nie mniej niż on – źródła ich strachu były może tylko zupełnie inne – to była tutaj, dla niego, była gotowa słuchać więcej i mówić więcej, jeśli tylko mogła w ten sposób ukoić jego lęki. A chyba, w jakimś sensie, mogła. Nigdy nie była dość arogancka, by twierdzić, że potrafi uporać się z całym złem – dopóki jednak mogła złagodzić choćby jego część, to wciąż był sukces.
    Był, prawda?
    Przygryzła lekko wargę, gdy zaczęli mówić o szczęściu. Zapytała o nie Ørjana, dopiero po fakcie uświadamiając sobie, że przecież sama nie wiedziałaby, jak na to odpowiedzieć. A teraz Rovelstad pytał – nie o to, czy była szczęśliwa, ale jak definiuje szczęście, i Amandine wcale nie była pewna, czy to jest łatwiejsze z tych dwóch pytań.
    - Ja... Nie jestem pewna – przyznała wreszcie ostrożnie, zakłopotana, że oczekiwala od niego odpowiedzi na coś, czego sama nie potrafiła wytłumaczyć.
    Kiedyś, bez większego zastanowienia, powiedziałaby, że jej szczęściem byłby sukces jako złotniczki – i to wciąż było prawdą, wciąż tego pragnęła, wciąż przyniosłoby jej to cholernie dużo satysfakcji. Od jakiegoś czasu nie potrafiła już jednak z pełnym przekonaniem powiedzieć, że to by jej wystarczyło. Że nie porzebowałaby niczego więcej, by czuć się szczęśliwą. Zaczęła się wahać – może wtedy, gdy w jej życiu pojawił się Brage, i nagle okazało się, jak przyjemnie jest, gdy jej pościel pachnie okrętowym płótnem i drewnem; albo wtedy, gdy zmarł jej wujek, pozostawiając po sobie jakąś pustkę, której nie umiała zapełnić; albo może wtedy, gdy pokłóciła się kiedyś z Felixem, gdy wykrzyczała mu bardzo dużo złych rzeczy, i gdy nagle przez parę dni nie mogła tak po prostu usiąść obok niego, przytulić się do jego boku, koić własnych lęków w jego obecności. Nie wiedziała, kiedy to się stało. Wiedziała jednak, że definicja szczęścia nie jest już dla niej tak prosta, jak była kiedyś.
    Co więc miała powiedzieć Ørjanowi?
    - Ja... Dla mnie... Szczęście byłoby chyba wtedy, gdybym sama ze sobą czuła się dobrze – stwierdziła wreszcie ostrożnie, starannie dobierając słowa. – Gdybym czuła się dobrze z tym, co wypracowałam – jako złotniczka, ale też po prostu jako człowiek. Gdybym czuła się z siebie dumna i gdybym... – zająknęła się, odetchnęła głęboko. – Gdybym umiała się rozumieć, akceptować, kochać.
    Uciekła wzrokiem, nerwowo gryząc wnętrze policzka. Rzadko kiedy tak się odsłaniała, prawie nigdy. Nawet Felix nie znał w pełni skali jej niepewności, jej lęków i wątpliwości. A teraz mówiła o nich, odsłaniała przed przyjacielem miękkie, w które tak łatwo byłoby ją zranić.
    Ufała Ørjanowi, ale – jak z każdym – jednocześnie bardzo się bała, że ufa bezpodstawnie.
    Nie odzywała się już potem, skulona tuż przy mężczyźnie, pogrążona we własnych myślach. Uśmiechnęła się miękko – smutno – na jego zapewnienia, że będzie jak wcześniej i przyjęła to za pewnik, bo gdyby tego nie zrobiła, jedyną alternatywą byłoby pogrążać się w poczuciu bezradności. Wreszcie, w którejś chwili, uniosła głowę z jego ramienia, ucałowała go w policzek i odruchowo starła dłonią ślady szminki, które odbiły się na jego skórze.
    - Idziemy dalej? – spytała cicho, zmusiła się, by się uśmiechnąć, poudawać chociaż więcej entuzjazmu, niż faktycznie czuła. – Wciąż chcę zobaczyć, czy faktycznie można tu nakarmić motyle pomarańczami.



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.