Gabinet psychiatryczny „Vestergaard”
3 posters
Mistrz Gry
Gabinet psychiatryczny „Vestergaard” Sro 3 Lip - 13:03
Gabinet psychiatryczny „Vestergaard”
Prywatny gabinet psychologiczno-psychiatryczny na parterze jednej z eleganckich kamienic. Drzwi wyglądają raczej zwyczajnie, by zapewnić anonimowość pacjentom - lśni na nich jedynie mosiężna tabliczka „Vestergaard”, a poczekalnia wygląda prawie jak wnętrze zwykłego mieszkania. Pacjenci mogą w niej zostawić płaszcze i poczekać na sofie, by na czas wizyty przejść do gabinetu, w którym znajdują się wygodne fotele oraz kanapa, regały z książkami, oraz mahoniowe biurko psychiatry. Wnętrze utrzymane jest w odcieniach zieleni.
Henrik Vestergaard
Re: Gabinet psychiatryczny „Vestergaard” Czw 11 Lip - 19:43
Henrik VestergaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Londyn, Anglia
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : selkie
Zawód : psychiatra
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : polityk (I), lider (I), uzdrowiciel (II), focza skóra
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 22 / magia lecznicza: 27 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 1 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 14
06.07.2001
List od znajomego terapeuty dotarł do Henrika na początku lipca, gdy próbował okiełznać chaos związany z pojawieniem się Isli w jego domu. Rzucił nań okiem jedynie powierzchownie, od razu uznając, że chętnie przejmie pacjenta od rywala. Nie, żeby ktoś bez tytułu psychiatry i z tytułem psychologa mógł być prawdziwym rywalem jedynie-odrobinę-zadufanego-w-sobie Vestergaarda, ale tak czy siak pacjentów z innych prywatnych gabinetów podsyłano mu na tyle rzadko, by zawsze się zgadzał. Nikt nie lubił pozbywać się kur znoszących złote jaja, ale wszyscy lubili pieniądze, a pozbawiony zobowiązań rodzinnych Henrik miał czas by podkraść pacjentów kolegom. To bardzo wygodne, gdy koledzy pozbywali się ich sami. Nie mogli mieć wtedy pretensji do Vestergaarda, a poza tym ich kapitulacja zwiastowała albo wyjątkowo trudny przypadek albo wyjątkowo ciekawy przypadek albo przypadek bezpośrednio powiązany z jego ekspertyzą.
Uwielbiał takie przypadki.
Życie powinno było już go nauczyć, że wszystko co uwielbiał wiązało się z ryzykiem: że lepiej było nie przywiązywać się do niczego, bo pasje nieuchronnie prowadziły do nieostrożności lub cierpienia lub rozczarowania lub kleszczy lęku lub tego wszystkiego na raz. Uwielbiał baśnie swojej matki, aż zniknęła i zostawiła mu w zamian jedynie bezużyteczną baśń. Ojciec odcinał go skrupulatnie od przyjaciół z klasy (a później już tylko znajomych), których zdążył polubić, jakby byli chwastami. Beatrice, w odróżnieniu od ojca, nigdy nie pojęła, że nie trzeba go karać, więc wymierzała te kary, a przyznanie się jej do jakiegokolwiek przywiązania było proszeniem się o taką. W Midgardzie w teorii było spokojniej, ale może dlatego, że Henrik nie pozwalał sobie lubić niczego nadmiernie. A gdy sobie na to pozwolił, Isla znienacka wprowadziła się do jego domu i teraz nie wiedział, jak się jej pozbyć i z niepokojem myślał o zamkniętych na cztery spusty drzwiach do sypialni i zamkniętej skrzyni z foczą skórą.
Nie nauczył się jeszcze, że uwielbienie do psychiatrii i trudnych przypadków też wiązało się z ryzykiem.
Nauka i szpital i gabinet były bezpiecznym sanktuarium
Uwielbienie do trudnych przypadków i nazbyt pochopna zgoda na przyjęcie nowego pacjenta miały się dziś okazać jego zgubą, ale zlekceważył sygnały ostrzegawcze.
Zaprzątnięty problemami osobistymi, zerknął na nazwisko nowego pacjenta dopiero, gdy zgoda na przejęcie go od kolegi została już wydana i umawiali termin spotkania i gdy było już za późno, by wycofać się z klasą.
Esteban Barros.
Wspomnienia, których nigdy nie powinien wskrzeszać uderzyły w niego lodowatą falą — choć krótki pobyt w Brazylii w młodości zdawał się być ciepłym interludium w szarej, angielskiej rzeczywistości. Była kolorowa i oszałamiająca, jak sen i przez kilka lat zdawała się snem, bo ojciec zabronił mu wracać myślami do tamtej podróży służbowej. Może powinna pozostać snem, bo zdrowiej byłoby uwolnić się od takich wspomnień, ale o tych Henrik nie mógł zapomnieć. Były zbyt intensywne: zachłyśnięcie się nowym krajem, który uznał za piękny (tak jak za piękny uznał potem Midgard i wszystko, co nowe); lodowaty strach gdy skradziono mu gotówkę i papiery wartościowe ojca; śmiech jednego ze starszych mundurowych na komendzie gdy zgłaszał kradzież kieszonkową i coraz bardziej współczujące spojrzenie młodszego policjanta, który przyjmował jego zeznania. Jeszcze większy strach, gdy ojciec pojawił się na komendzie i wyprowadził go, mocno zaciskając palce na jego ramieniu i każąc mu siedzieć w hotelu. Ulgę, gdy bohaterski Esteban Barros pojawił się w hotelu z odzyskaną zgubą — i jeden wieczór wolności w hotelowym barze (bo ojciec sprecyzował, że ma nie wychodzić z hotelu, ale nic nie powiedział o barze) gdy rozmawiał z niewiele starszym od siebie Brazylijczykiem najpierw o jego kraju, a potem o wszystkim i o niczym, po raz pierwszy od dawna pozwalając sobie odnaleźć pokrewną duszę i zaufać komuś takiemu bez ojcowskiego nadzoru. Takie spotkania są intensywne i miłe i skazane na zapomnienie z powodu dystansu geograficznego, ale w środku nocy ojciec wrócił do hotelu i natychmiast, przedwcześnie, urwał to spotkanie i ukrócił możliwość każdego kolejnego (choć byli w Brazylii jeszcze kilka dni i Henrik znalazłby trochę wolnego czasu aby zabrać Estebana na kolejne piwo i odwdzięczyć się za pomoc zamiast zostać z niespłaconym długiem). Nie myślał wtedy o tym, bo ojciec kazał mu o tym nie myśleć, ale wstyd — podwójny, bo związany ze zignorowaniem kolegi oraz z cieniami jego podejrzeń, które po latach Henrik wreszcie zrozumiał — uderzył w niego, gdy płynął do Midgardu i rozpamiętywał swoją młodość, kurczowo trzymając w ramionach odzyskaną foczą skórę. Wtedy wstyd splótł się zresztą z podejrzeniami, bo ludzie rzadko przecież dobrzy i bezinteresowni, a choć Henry Lancaster nie był w Brazylii świadomy własnej aury ani nie potrafił jej używać to co jeśli podświadomie związał magią Estebana Barros, prosząc go o pomoc? Płynący do Skandynawii Henrik-jeszcze-nie-Vestergaard był w stanie uwierzyć w taką możliwość prędzej niż w fakt, że ktoś tak po prostu mu współczuł i tak po prostu go polubił.
A potem postanowił już o tym nie myśleć.
Do dzisiaj.
Z niedowierzaniem wpatrywał się w nazwisko i przeżył to wszystko od nowa, a potem wziął kilka głębokich wdechów i przekonał samego siebie — bardzo skutecznie — że na pewno wielu ludzi w Brazylii nosi imię Esteban i nazwisko Barros i że nie istnieją aż takie zbiegi okoliczności by tamten Esteban pojawił się akurat w Midgardzie akurat teraz. Ani by pamiętał Henry'ego Lancastera, jedną z młodzieńczych spraw (ale to i tak nieistotne, bo to nie mógł być ten Esteban). Z dumą okiełznał własny lęk i umówił termin, uspokajając samego siebie aż do ostatniej chwili.
Aż w lipcowe popołudnie otworzył drzwi do gabinetu i ujrzał w nich kogoś, kogo w innych okolicznościach być może wziąłby jedynie za uderzające podobieństwo albo psotę wyobraźni, ale kogo nie mógł nie rozpoznać w połączeniu z imieniem i nazwiskiem. Dwadzieścia cztery lata bezsprzecznie odcisnęły swoje ślady na twarzy Estebana Barros, ale wystarczyło mrugnąć, by Henrik zobaczył przed oczami tamtego młodego policjanta. Upiora przeszłości we własnym gabinecie, we własnym nowym życiu. Świat na moment zwolnił, kurcząc się do atawistycznego strachu, ale Henrik prędko mrugnął jeszcze raz, świadom, że nie może poddać się lękowi, nie teraz, ani że nie może w żaden sposób okazać pacjentowi swojego zaskoczenia.
Nie pamięta go. Nie może. Miał teraz inne imię i nazwisko i dwie dekady na karku i opaskę na lewym oku. I przebrnie przez tą wizytę, a najchętniej zakończy ją jak najprędzej by zamknąć ten rozdział raz na zawsze (ale jesteś mu winien dług, nie możesz spławić go po jednym spotkaniu jeśli naprawdę potrzebuje pomocy - szepnęło zdradliwie sumienie, ale Henrik prędko spróbował je zagłuszyć, bo c h c i a ł go spławić).
- Dzień dobry. - odezwał się wyćwiczonym, profesjonalnym głosem i rozciągnął usta w wyćwiczonym uśmiechu. Ramy rutyny pozwoliły mu zachować zimną krew. - Zapraszam. Słyszałem, że był już pan u mojego kolegi po fachu, ale pomimo jego polecenia byłbym wdzięczny, gdyby streścił mi pan co pana sprowadza własnymi słowami. - wycofał się pod biurko, wskazał gościowi kanapę, usiadł w fotelu — bezpiecznie odgrodzony od Estebana mahoniowym blatem — i splótł palce nad notesem. - Jeśli coś jest zbyt trudne do wyrażenia słowami, mój... dar - wskazał lekko na opaskę na oku, choć zastanawiał się, ile Brazylijczycy wiedzą o Odynie i jego darach i ile Esteban był w Midgardzie i czy wszystko u niego w porządku (to nieistotne, to twój pacjent, nie kolega) - pomaga czasem zobaczyć to, co niewypowiedziane. Opaska go jednak blokuje, zdejmuję ją tylko za zgodą pacjenta. - czasem nazywał pacjentów goścmi, klientami, jakkolwiek woleli, ale dziś zapomniał wybadać dyskretnie preferencje Estebana. Był rozkojarzony.
Esteban Barros
Re: Gabinet psychiatryczny „Vestergaard” Pią 12 Lip - 12:58
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Od momentu, w którym twarz poprzedniego terapeuty przeciął grymas – szybki, ledwie widoczny, ale pech chciał, że zawsze był wyczulony na podobne drobnostki – Es coraz częściej zastanawiał się, czy w ogóle cała ta farsa z terapią miała sens. Na początku zgodził się przecież tylko dla Blanki, bo sam nie uważał, by było mu to potrzebne. Żył sam ze sobą od czterdziestu lat i w ich trakcie zdążył się nauczyć, co oznaczały pojawiające się sygnały, przed jakimi reakcjami ostrzegały i że namowy do ucieczki z tłumu ludzi gdzieś, gdzie mógłby odetchnąć, wcale nie musiały być przez niego usilnie blokowane. Potrafił ze sobą żyć. Wiedział, kiedy się wycofać, a kiedy próbować nieco mocniej, bo człowiek wydawał się tego wart. Wiedział, że czasem musiał okręcić się płaszczem z łusek, ukryć pod wodą i sprowadzić do poziomu najprostszych, zwierzęcych instynktów, by odciążyć przebodźcowaną głowę.
Zwykle naprawdę nie było źle. To nie tak, że szczerzył zęby na ulicy na każdego, kto przyjrzał mu się nieco zbyt długo. Że na siłę wyszukiwał kłopoty, w które mógłby się wplątać. Czasem to one znajdowały jego, a wtedy... Wtedy było różnie.
Zaskakująco dobrze rozmawiało mu się z tym młodym terapeutą, którego znalazł – nawet zaczął się przy nim rozprężać, choć ostrożnie jeszcze dotykał tego, z czym naprawdę do niego przyszedł. Kiedy okazało się, że kajman siedzący mu pod skórą jest problemem chwilowo nie do przeskoczenia, Es poczuł się w jakiś sposób zdradzony – irracjonalne, zdawał sobie z tego sprawę, a jednak słuchał już reszty słów o rekomendacji do bardziej doświadczonego specjalisty jednym uchem, czując, jak twarz wykrzywia mu grymas.
Wcale nie miał ochoty umawiać terminu do tego nowego gabinetu, w odruchu zwijając się z powrotem do swojej skorupy w to co znane i bezpieczne. Na list odpowiedział finalnie tylko dlatego, że Blanca spojrzała na niego ze współczuciem, mówiąc, że nie musiał się spieszyć. Że to przecież nie był żaden wyścig. Tyle, że w pewien sposób był – wyścig z samym sobą, uwikłanie się w jakiś układ, z którego byłoby potem głupio się wyplątać. Chciał być dla niej lepszy i jeśli musiał do tego czasem sabotować własne reakcje, niech tak będzie.
Nie spieszył się w drodze do kamienicy, której adres H. Vestergaard podał mu w ostatnim liście potwierdzającym termin wizyty. Nie spieszyłby się też z wejściem na piętro, gdyby gabinet jak na złość nie znajdował się na parterze – Es westchnął tylko, przez chwilę wpatrując się w tabliczkę z nazwiskiem, która zaskakująco zmyślnie nie obwieszczała wszystkim wzdłuż i wszerz, że wchodząc do środka masz coś nie po kolei w głowie.
Nieświadom rozterek swojego nowego terapeuty – zgromadził w trakcie długiej służby zbyt wiele wspomnień, by teraz bez żadnego naprowadzenia połączyć postać okradzionego nastolatka z początków swojej kariery z przypadkowym mężczyzną o kompletnie innym nazwisku – odruchowo prześlizgnął się spojrzeniem od reszty jego twarzy do opaski zakrywającej oko. Próbował nie wyciągać pochopnych wniosków, bo przecież może ten człowiek był ofiarą jakiegoś wypadku, ale myśli Barrosa natychmiast pogalopowały w kierunku lektur odnośnie skandynawskich odmienności, w których zaczytywał się po tym, jak dowiedział się, że Sarnai miała w sobie zbyt wiele z wilka, by nazywać ją człowiekiem. Mimowolnie zmarszczył brwi, ignorując odrobinę zbyt długą chwilę ciszy, jaka między nimi zaległa, kiwając lekko głową w odpowiedzi na powitanie. Z rękoma wciśniętymi bezpiecznie do kieszeni skórzanej kurtki wszedł do gabinetu, rozglądając się odruchowo i z pewną ulgą zauważając, że gabinet został urządzony tak, by sprawiać bardziej domowe wrażenie. Żadnej stereotypowej kozetki, szpitalnej sterylności.
Powoli zsunął kurtkę i przerzucił ją przez oparcie kanapy, zanim usiadł sztywno na jej brzegu, powstrzymując się przed spleceniem razem palców i wykręcaniem ich. Odmawiał pokazaniu większej słabości niż już to zrobił, w ogóle tu przychodząc. Był całkiem zadowolony, że zamiast zaczynać od rozmów o niczym, Vestergaard chciał przejść do konkretów, ale zanim mógł zacząć układać w słowa to, nad czym chyba należało się pochylić, mężczyzna kontynuował. Wargi Esa zacisnęły się w wąską linię, w spojrzeniu błysnęło coś ostrego, kiedy Henrik wprost potwierdził jego wcześniejsze podejrzenia.
- W dupę sobie zajrzyj tym okiem – burknął opryskliwie, sztywniejąc na swoim miejscu i dłuższą chwilę po prostu przyglądając się opasce, jakby oczekiwał, że zaraz zostanie zdjęta. Zapewnienia, że psychiatra zdejmował ją tylko za zgodą pacjenta, jakoś Esa nie uspokajało – był świadkiem zbyt wielu sytuacji, w których ludzka natura pokazywała się z najgorszej strony.
- Na innych pacjentów to działa? – spytał po chwili, wciąż nieprzyjaznym, wyraźnie podejrzliwym tonem, sięgając do kłębiącego się z tyłu głowy zwierzęcia, wypuszczając spod skóry łuski w miejscach, które zakrywały ubrania. Nie pomagało tak dobrze, jak pełna przemiana, ale wystarczająco, by łagodzić nagłe skoki emocji i szybsze bicie serca. - Lubią wiedzieć, że możesz wyczytać wszystko, co chcesz? – dodał, nie do końca zdając sobie sprawę, że gładko porzucił formę grzecznościową, jakiej oczekiwałoby się w relacji lekarz-pacjent.
Zwykle naprawdę nie było źle. To nie tak, że szczerzył zęby na ulicy na każdego, kto przyjrzał mu się nieco zbyt długo. Że na siłę wyszukiwał kłopoty, w które mógłby się wplątać. Czasem to one znajdowały jego, a wtedy... Wtedy było różnie.
Zaskakująco dobrze rozmawiało mu się z tym młodym terapeutą, którego znalazł – nawet zaczął się przy nim rozprężać, choć ostrożnie jeszcze dotykał tego, z czym naprawdę do niego przyszedł. Kiedy okazało się, że kajman siedzący mu pod skórą jest problemem chwilowo nie do przeskoczenia, Es poczuł się w jakiś sposób zdradzony – irracjonalne, zdawał sobie z tego sprawę, a jednak słuchał już reszty słów o rekomendacji do bardziej doświadczonego specjalisty jednym uchem, czując, jak twarz wykrzywia mu grymas.
Wcale nie miał ochoty umawiać terminu do tego nowego gabinetu, w odruchu zwijając się z powrotem do swojej skorupy w to co znane i bezpieczne. Na list odpowiedział finalnie tylko dlatego, że Blanca spojrzała na niego ze współczuciem, mówiąc, że nie musiał się spieszyć. Że to przecież nie był żaden wyścig. Tyle, że w pewien sposób był – wyścig z samym sobą, uwikłanie się w jakiś układ, z którego byłoby potem głupio się wyplątać. Chciał być dla niej lepszy i jeśli musiał do tego czasem sabotować własne reakcje, niech tak będzie.
Nie spieszył się w drodze do kamienicy, której adres H. Vestergaard podał mu w ostatnim liście potwierdzającym termin wizyty. Nie spieszyłby się też z wejściem na piętro, gdyby gabinet jak na złość nie znajdował się na parterze – Es westchnął tylko, przez chwilę wpatrując się w tabliczkę z nazwiskiem, która zaskakująco zmyślnie nie obwieszczała wszystkim wzdłuż i wszerz, że wchodząc do środka masz coś nie po kolei w głowie.
Nieświadom rozterek swojego nowego terapeuty – zgromadził w trakcie długiej służby zbyt wiele wspomnień, by teraz bez żadnego naprowadzenia połączyć postać okradzionego nastolatka z początków swojej kariery z przypadkowym mężczyzną o kompletnie innym nazwisku – odruchowo prześlizgnął się spojrzeniem od reszty jego twarzy do opaski zakrywającej oko. Próbował nie wyciągać pochopnych wniosków, bo przecież może ten człowiek był ofiarą jakiegoś wypadku, ale myśli Barrosa natychmiast pogalopowały w kierunku lektur odnośnie skandynawskich odmienności, w których zaczytywał się po tym, jak dowiedział się, że Sarnai miała w sobie zbyt wiele z wilka, by nazywać ją człowiekiem. Mimowolnie zmarszczył brwi, ignorując odrobinę zbyt długą chwilę ciszy, jaka między nimi zaległa, kiwając lekko głową w odpowiedzi na powitanie. Z rękoma wciśniętymi bezpiecznie do kieszeni skórzanej kurtki wszedł do gabinetu, rozglądając się odruchowo i z pewną ulgą zauważając, że gabinet został urządzony tak, by sprawiać bardziej domowe wrażenie. Żadnej stereotypowej kozetki, szpitalnej sterylności.
Powoli zsunął kurtkę i przerzucił ją przez oparcie kanapy, zanim usiadł sztywno na jej brzegu, powstrzymując się przed spleceniem razem palców i wykręcaniem ich. Odmawiał pokazaniu większej słabości niż już to zrobił, w ogóle tu przychodząc. Był całkiem zadowolony, że zamiast zaczynać od rozmów o niczym, Vestergaard chciał przejść do konkretów, ale zanim mógł zacząć układać w słowa to, nad czym chyba należało się pochylić, mężczyzna kontynuował. Wargi Esa zacisnęły się w wąską linię, w spojrzeniu błysnęło coś ostrego, kiedy Henrik wprost potwierdził jego wcześniejsze podejrzenia.
- W dupę sobie zajrzyj tym okiem – burknął opryskliwie, sztywniejąc na swoim miejscu i dłuższą chwilę po prostu przyglądając się opasce, jakby oczekiwał, że zaraz zostanie zdjęta. Zapewnienia, że psychiatra zdejmował ją tylko za zgodą pacjenta, jakoś Esa nie uspokajało – był świadkiem zbyt wielu sytuacji, w których ludzka natura pokazywała się z najgorszej strony.
- Na innych pacjentów to działa? – spytał po chwili, wciąż nieprzyjaznym, wyraźnie podejrzliwym tonem, sięgając do kłębiącego się z tyłu głowy zwierzęcia, wypuszczając spod skóry łuski w miejscach, które zakrywały ubrania. Nie pomagało tak dobrze, jak pełna przemiana, ale wystarczająco, by łagodzić nagłe skoki emocji i szybsze bicie serca. - Lubią wiedzieć, że możesz wyczytać wszystko, co chcesz? – dodał, nie do końca zdając sobie sprawę, że gładko porzucił formę grzecznościową, jakiej oczekiwałoby się w relacji lekarz-pacjent.
Henrik Vestergaard
Re: Gabinet psychiatryczny „Vestergaard” Pią 12 Lip - 20:26
Henrik VestergaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Londyn, Anglia
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : selkie
Zawód : psychiatra
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : polityk (I), lider (I), uzdrowiciel (II), focza skóra
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 22 / magia lecznicza: 27 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 1 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 14
W przeszłości ojciec zabierał go czasem na polowania i zawsze fascynowało go, dlaczego niektóre zwierzęta nie uciekają — a zastygają na skraju lasu lub schowane w krzakach, obserwując drapieżnika z wytężoną uwagą. Jakby chciały przewidzieć ruchy napastnika i upewnić się, że wciąż tkwią w iluzorycznej bańce bezpieczeństwa.
W podobny sposób musiał patrzeć teraz na Estebana, choć maska uprzejmego uśmiechu pomagała mu utrzymać względnie neutralną minę.
Barros zmarszczył brwi — czy coś drgnęło w jego pamięci, czy szukał teraz we wspomnieniach twarzy Henrika, czy na usta trzeba będzie przywołać zaraz bezpieczne kłamstwo, a z gardła pozbyć się choćby śladów angielskiego akcentu? Chyba nie (jeszcze nie?, mężczyzna zdawał się patrzeć bardziej na jego opaskę niż na niego. W duchu podziękował Odynowi nie tylko za jego dar, ale i za niespodziewany prezent w postaci czerni materiału, odciągającego uwagę od rysów twarzy.
Gdy siadał za biurkiem, był już nieco bardziej opanowany, choć wciąż czujny. Analizował już nie tylko to, czy Barros go rozpoznał, ale i to, jak zmieniły go minione lata (i oczywiście to, jak prędko może się go pozbyć z gabinetu bez wyrzutów sumienia, że nagina tym samym etykę zawodową). Ze spojrzenia zniknęła łagodność, którą Henrik pamiętał z Brazylii (choć co, jeśli ją sobie zmyślił, albo niechcący wymusił ją aurą?), teraz nastroszony Esteban bardziej przypominał tamtego starszego mundurowego, który chłodnym śmiechem skwitował zeznania młodego Anglika. W ciągu lat praktyki przyzwyczaił się do opryskliwości i nieufności. Nie wszyscy pacjenci chcieli tu być, nawet jeśli za to płacili, a w szpitalu miał jeszcze trudniejsze i bardziej niechętne przypadki. W rozpoznawaniu tych samych gestów i odruchów w kimś, z kim poufale pił kiedyś wszystkie brazylijskie trunki, było jednak coś… nowego.
W ciętym języku Barrosa było za to coś znajomego, coś co przed dwoma dekadami — chyba ktoś im się wtedy narzucał, a oni chcieli po prostu posiedzieć w cichym kącie baru, a niechcianego towarzystwa pozbył się oczywiście Esteban — wywołało szczere rozbawienie i wdzięczność młodego Henry'ego, który nie miał wtedy (ani teraz) zbyt wielu okazji do beztroskiego śmiechu. Ku własnej konsternacji uświadomił sobie, że znowu jest rozbawiony i że kąciki ust drżą mu ostrzegawczo, ale nie mógł sobie na to pozwolić, nie w pracy. Ani nie w obecności kogoś, komu mógłby niechcący podsunąć trop do przeszłości. Prędko odchrząknął, zasłonił usta dłonią, a potem udał skupionego na wypełnianiu formularza wizyty, dając pacjentowi czas na dojście do siebie. Kilka sekund pauzy i — zgodnie z przewidywaniami — pytanie.
- Pyta pan o tajemnice medyczne innych pacjentów? - odbił piłeczkę, unosząc brew, ale prędko załagodził odrobinę złośliwości wzruszeniem ramion. - Zostawiam im - wam, tobie - wybór. Religijnych galdrów potrafi pokrzepić wola Odyna, a niektóre myśli zbyt trudno ubrać w słowa. - wyjaśnił łagodną, wyuczoną formułką. Spuścił wzrok na biurko, gdy do głowy wpadła mu nieproszona myśl o tym, jak samemu poczułby się pod ostrzałem kogoś obdarzonego darem (teraz - źle) i w jakich sytuacjach mogłoby to być jednak błogosławieństwem. W tamtym barze Esteban dopytywał — i chyba starał się to robić subtelnie — czy Henry nie chce zgłosić mu czegoś jeszcze, a on z jednej strony nie wiedział, co policjant może mieć na myśli, ale z drugiej strony nie wiedziałby nigdy jak ubrać to w słowa.
Pomógłbyś mi wtedy, gdybyś mógł to z o b a c z y ć? - przemknęło mu przez myśl, ale szybko ją odepchnął. To już nieważne, a takie myśli były niesprawiedliwe, a on nie powinien fantazjować o rycerzach na białych koniach w przeszłości. Ktoś musiał przecież coś zobaczyć, ktoś w szkole, albo ktoś z ludzi obserwujących go przy narzeczonej, albo może nawet Esteban widział jak mocno ojciec zaciska dłoń na jego przedramieniu, ale ostatecznie nie pomógł mu przecież nikt. Ani w Anglii, ani w Brazylii, ani nigdzie. Był zdany tylko na siebie, zawsze tylko na siebie, a choć dar Odyna pokazał mu, że wśród ludzi kryło się więcej dobra niż myślał, to i tak wierzył, że może liczyć tylko na siebie i swoje osiągnięcia i w drastycznych sytuacjach na aurę selkie.
Podniósł wzrok, słysząc kolejne pytanie i wychwytując, że najwyraźniej porzucili formę grzecznościową. W pierwszej chwili go to zaalarmowało, ale rzut oka na twarz Estebana potwierdził, że poufałość wynikała chyba ze wzburzenia albo zapomnienia. Albo może różnic kulturowych? Najwyraźniej wiedział o darze Odyna trochę, ale niewiele.
- Nie wszystko co chcę, a to co chce Odyn. - odpowiedział, mając nadzieję, że nikt wychowany w Anglii nie byłby tak religijny. Stresował się, ale póki co akcent był ledwo wyczuwalny, zresztą może ktoś z Brazylii go nie rozpozna. - Dar jest nieprzewidywalny, a jego skuteczność zależna od woli bóstwa, ale potrafi być pomocny. Jeśli pacjenci chcą żeby coś zobaczył, działa zresztą przewidywalniej. - doprecyzował, wiedząc, że religijne metafory raczej Estebana nie uspokoją. - Jednym pewnikiem jest to, że opaska blokuje go całkowicie. - spróbował go uspokoić. - A moją rutyną to, że oferuję wybór wszystkim pacjentom, by niedopowiedzenia i czarna przepaska nie wisiały nad nami jak miecz Damoklesa. - rutynowe słowa same spłynęły z jego ust i o sekundę za późno zorientował się, że Henry Lancaster też uwielbiał mitologiczne porównania i że może roztropniej będzie ich unikać.
- Zaraz dowiesz się wszystkiego o darze Odyna - zaraz przesłuchasz mnie, jak prawdziwy policjant; docenił tą próbę, ale przecież się jej nie podda - ale nie spotkaliśmy się by rozmawiać o mnie, prawda? - spróbował rozluźnić atmosferę i uśmiechnął się uprzejmie, ale stanowcze spojrzenie zdrowego oka zdradzało, że uznał temat za skończony.
I tylko w głębi duszy pozostały niejasne wyrzuty sumienia, bo to nie daru od samego boga powinni się przecież bać inni — tylko tego, że miał w sobie krew demona, że aurą mógł zrobić im coś znacznie gorszego niż poznać kilka wspomnień. Lubił myśleć, że Odyn i dobór pracy pozwalają mu odpracować demoniczne dziedzictwo, ale — gdy udawał przed pacjentem, że go nie pamięta; gdy wciąż nie był pewny czy nie nagiął go do swojej woli przed laty — dziś nawet w pracy czuł się ze sobą źle.
W podobny sposób musiał patrzeć teraz na Estebana, choć maska uprzejmego uśmiechu pomagała mu utrzymać względnie neutralną minę.
Barros zmarszczył brwi — czy coś drgnęło w jego pamięci, czy szukał teraz we wspomnieniach twarzy Henrika, czy na usta trzeba będzie przywołać zaraz bezpieczne kłamstwo, a z gardła pozbyć się choćby śladów angielskiego akcentu? Chyba nie (jeszcze nie?, mężczyzna zdawał się patrzeć bardziej na jego opaskę niż na niego. W duchu podziękował Odynowi nie tylko za jego dar, ale i za niespodziewany prezent w postaci czerni materiału, odciągającego uwagę od rysów twarzy.
Gdy siadał za biurkiem, był już nieco bardziej opanowany, choć wciąż czujny. Analizował już nie tylko to, czy Barros go rozpoznał, ale i to, jak zmieniły go minione lata (i oczywiście to, jak prędko może się go pozbyć z gabinetu bez wyrzutów sumienia, że nagina tym samym etykę zawodową). Ze spojrzenia zniknęła łagodność, którą Henrik pamiętał z Brazylii (choć co, jeśli ją sobie zmyślił, albo niechcący wymusił ją aurą?), teraz nastroszony Esteban bardziej przypominał tamtego starszego mundurowego, który chłodnym śmiechem skwitował zeznania młodego Anglika. W ciągu lat praktyki przyzwyczaił się do opryskliwości i nieufności. Nie wszyscy pacjenci chcieli tu być, nawet jeśli za to płacili, a w szpitalu miał jeszcze trudniejsze i bardziej niechętne przypadki. W rozpoznawaniu tych samych gestów i odruchów w kimś, z kim poufale pił kiedyś wszystkie brazylijskie trunki, było jednak coś… nowego.
W ciętym języku Barrosa było za to coś znajomego, coś co przed dwoma dekadami — chyba ktoś im się wtedy narzucał, a oni chcieli po prostu posiedzieć w cichym kącie baru, a niechcianego towarzystwa pozbył się oczywiście Esteban — wywołało szczere rozbawienie i wdzięczność młodego Henry'ego, który nie miał wtedy (ani teraz) zbyt wielu okazji do beztroskiego śmiechu. Ku własnej konsternacji uświadomił sobie, że znowu jest rozbawiony i że kąciki ust drżą mu ostrzegawczo, ale nie mógł sobie na to pozwolić, nie w pracy. Ani nie w obecności kogoś, komu mógłby niechcący podsunąć trop do przeszłości. Prędko odchrząknął, zasłonił usta dłonią, a potem udał skupionego na wypełnianiu formularza wizyty, dając pacjentowi czas na dojście do siebie. Kilka sekund pauzy i — zgodnie z przewidywaniami — pytanie.
- Pyta pan o tajemnice medyczne innych pacjentów? - odbił piłeczkę, unosząc brew, ale prędko załagodził odrobinę złośliwości wzruszeniem ramion. - Zostawiam im - wam, tobie - wybór. Religijnych galdrów potrafi pokrzepić wola Odyna, a niektóre myśli zbyt trudno ubrać w słowa. - wyjaśnił łagodną, wyuczoną formułką. Spuścił wzrok na biurko, gdy do głowy wpadła mu nieproszona myśl o tym, jak samemu poczułby się pod ostrzałem kogoś obdarzonego darem (teraz - źle) i w jakich sytuacjach mogłoby to być jednak błogosławieństwem. W tamtym barze Esteban dopytywał — i chyba starał się to robić subtelnie — czy Henry nie chce zgłosić mu czegoś jeszcze, a on z jednej strony nie wiedział, co policjant może mieć na myśli, ale z drugiej strony nie wiedziałby nigdy jak ubrać to w słowa.
Pomógłbyś mi wtedy, gdybyś mógł to z o b a c z y ć? - przemknęło mu przez myśl, ale szybko ją odepchnął. To już nieważne, a takie myśli były niesprawiedliwe, a on nie powinien fantazjować o rycerzach na białych koniach w przeszłości. Ktoś musiał przecież coś zobaczyć, ktoś w szkole, albo ktoś z ludzi obserwujących go przy narzeczonej, albo może nawet Esteban widział jak mocno ojciec zaciska dłoń na jego przedramieniu, ale ostatecznie nie pomógł mu przecież nikt. Ani w Anglii, ani w Brazylii, ani nigdzie. Był zdany tylko na siebie, zawsze tylko na siebie, a choć dar Odyna pokazał mu, że wśród ludzi kryło się więcej dobra niż myślał, to i tak wierzył, że może liczyć tylko na siebie i swoje osiągnięcia i w drastycznych sytuacjach na aurę selkie.
Podniósł wzrok, słysząc kolejne pytanie i wychwytując, że najwyraźniej porzucili formę grzecznościową. W pierwszej chwili go to zaalarmowało, ale rzut oka na twarz Estebana potwierdził, że poufałość wynikała chyba ze wzburzenia albo zapomnienia. Albo może różnic kulturowych? Najwyraźniej wiedział o darze Odyna trochę, ale niewiele.
- Nie wszystko co chcę, a to co chce Odyn. - odpowiedział, mając nadzieję, że nikt wychowany w Anglii nie byłby tak religijny. Stresował się, ale póki co akcent był ledwo wyczuwalny, zresztą może ktoś z Brazylii go nie rozpozna. - Dar jest nieprzewidywalny, a jego skuteczność zależna od woli bóstwa, ale potrafi być pomocny. Jeśli pacjenci chcą żeby coś zobaczył, działa zresztą przewidywalniej. - doprecyzował, wiedząc, że religijne metafory raczej Estebana nie uspokoją. - Jednym pewnikiem jest to, że opaska blokuje go całkowicie. - spróbował go uspokoić. - A moją rutyną to, że oferuję wybór wszystkim pacjentom, by niedopowiedzenia i czarna przepaska nie wisiały nad nami jak miecz Damoklesa. - rutynowe słowa same spłynęły z jego ust i o sekundę za późno zorientował się, że Henry Lancaster też uwielbiał mitologiczne porównania i że może roztropniej będzie ich unikać.
- Zaraz dowiesz się wszystkiego o darze Odyna - zaraz przesłuchasz mnie, jak prawdziwy policjant; docenił tą próbę, ale przecież się jej nie podda - ale nie spotkaliśmy się by rozmawiać o mnie, prawda? - spróbował rozluźnić atmosferę i uśmiechnął się uprzejmie, ale stanowcze spojrzenie zdrowego oka zdradzało, że uznał temat za skończony.
I tylko w głębi duszy pozostały niejasne wyrzuty sumienia, bo to nie daru od samego boga powinni się przecież bać inni — tylko tego, że miał w sobie krew demona, że aurą mógł zrobić im coś znacznie gorszego niż poznać kilka wspomnień. Lubił myśleć, że Odyn i dobór pracy pozwalają mu odpracować demoniczne dziedzictwo, ale — gdy udawał przed pacjentem, że go nie pamięta; gdy wciąż nie był pewny czy nie nagiął go do swojej woli przed laty — dziś nawet w pracy czuł się ze sobą źle.
Esteban Barros
Re: Gabinet psychiatryczny „Vestergaard” Sob 13 Lip - 12:45
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie czuł się w tym gabinecie komfortowo, ani tym bardziej spokojnie. Z poprzednim terapeutą zaczął nawiązywać ostrożną nić porozumienia, powoli przekonywał się, że nie musiał siedzieć spięty podczas każdej rozmowy jak na wyjątkowo długim, ciężkim przesłuchaniu, a on po prostu... Po prostu stwierdził, że nie da rady mu pomóc. Że nie miał takich umiejętności. Es logicznie wiedział, że to była transakcja biznesowa, a nie przyjaźń, ale ciężko jest oddzielić emocje od racjonalnych argumentów, kiedy zdążył już wspomnieć temu młodemu mężczyźnie o przynajmniej paru kwestiach, które normalnie trzymał zamknięte gdzieś głęboko i udawał, że nie istnieją. Trudno nie poczuć się zdradzonym i trudno podejść do kolejnego specjalisty z tym samym zaufaniem – tym bardziej, że opaska Vestergaarda wzbudzała przede wszystkim czujność i obawę.
Gdyby miał chwilę, żeby się zastanowić, chyba nie byłby dumny ze swoich opryskliwych słów, bo podobne reakcje wybaczyć można przede wszystkim dzieciom, czasami może też nastolatkom, ale dorosłym? Dorośli powinni być opanowani i rozsądni. Dorośli nie powinni mieć w głowie takiego bałaganu, nawet oswojonego.
Uniósł nieco brew, zaskoczony brakiem odpowiedzi czy też pokazania mu, gdzie było jego miejsce jako pacjenta - ta chwilowa cisza, gdy Henrik tylko zasłonił usta i zaczął coś zapisywać, sprawiła, że Barros poruszył się niespokojnie na kanapie i zaraz zaczął mówić dalej. Pytać, chociaż wcale nie było to teraz potrzebne, ale wypełniało w jakiś sposób pustą przestrzeń. Es zaraz pożałował pytania, które choć z zasady miało być zaczepką, wyciągało z mężczyzny rozsądną odpowiedź – przynajmniej rozsądną na tyle, na ile rozsądnymi można nazwać tłumaczenia powiązane z szeroko pojętą religią i duchowością. Religijni galdrowie, wola Odyna, wola bóstwa. Kurwa, gdyby chciał posłuchać o podobnych bzdetach, poszedłby do najbliższej świątyni i zaczepił kapłana.
Nachmurzył się znowu – najwyraźniej nie był na razie w stanie inaczej reagować na towarzystwo Vestergaarda – i odruchowo zaplótł ręce na torsie, popukując palcami w przedramię. Nie przerywał mu, porównując tłumaczenia odnośnie jego wyjątkowych umiejętności z opisami w kilku tomach, nad którymi siedział w bibliotece. Na tyle, na ile był w stanie teraz ocenić, słowa Henrika się z nimi zgadzały, natomiast jego przyznanie się do faktu, że dar był kapryśny, mówiło Barrosowi dokładnie tyle, że nie miał jeszcze wystarczająco czasu i okazji, by go wyćwiczyć. Nie miał tylu lat co on ze swoim zwierzęciem.
… nie spotkaliśmy się by rozmawiać o mnie, prawda?
Wargi Esa wykrzywiły się na krótki moment w grymasie, który zaraz starł podniesioną dłonią, palcami rozcierając wgłębienia i krzywe linie.
- Gdyby to była prawda, poprzedni terapeuta by mnie nie odesłał – stwierdził kwaśno. - Najwyraźniej nie wystarczy, że tylko pacjent się przed wami odsłania.
Umilkł na moment, przyglądając się reakcji – lub też jej brakowi. Stanowczy błysk w jedynym widocznym oku Henrika wyraźnie sugerował, że chciał sprowadzić rozmowę z powrotem na profesjonalne tory.
- Nie wiem, czy cokolwiek opisał w liście, ale głównym problemem był dla niego fakt, że się przemieniam. Właściwie przerwał mi od razu, kiedy o tym usłyszał – przekrzywił nieco głowę, w linii ramion, potencjalnych ruchach dłoni czy mimice próbując dojrzeć, czy Henrik spina się w podobny sposób co jego poprzedni terapeuta. - Robię to często. Od prawie trzydziestu lat. Aktualnie terroryzuję waszą miejscową faunę w jeziorze i rzekach – kącik ust drgnął mu lekko na własny dobór słów. - Myślenie, układ priorytetów i wartości mam już nierozerwalnie związany z moim zwierzęciem. Mamy w ogóle o czym rozmawiać? – spytał wprost po swoim lakonicznym, konkretnym zarysowaniu powodu, dla którego został tutaj odesłany. Nie widział powodu, by wchodzić w szczegóły, nakreślać jakikolwiek problem, gdyby miało się okazać, że kolejny specjalista nie podejmie się pracy, świadom jej wyzwań.
Gdyby miał chwilę, żeby się zastanowić, chyba nie byłby dumny ze swoich opryskliwych słów, bo podobne reakcje wybaczyć można przede wszystkim dzieciom, czasami może też nastolatkom, ale dorosłym? Dorośli powinni być opanowani i rozsądni. Dorośli nie powinni mieć w głowie takiego bałaganu, nawet oswojonego.
Uniósł nieco brew, zaskoczony brakiem odpowiedzi czy też pokazania mu, gdzie było jego miejsce jako pacjenta - ta chwilowa cisza, gdy Henrik tylko zasłonił usta i zaczął coś zapisywać, sprawiła, że Barros poruszył się niespokojnie na kanapie i zaraz zaczął mówić dalej. Pytać, chociaż wcale nie było to teraz potrzebne, ale wypełniało w jakiś sposób pustą przestrzeń. Es zaraz pożałował pytania, które choć z zasady miało być zaczepką, wyciągało z mężczyzny rozsądną odpowiedź – przynajmniej rozsądną na tyle, na ile rozsądnymi można nazwać tłumaczenia powiązane z szeroko pojętą religią i duchowością. Religijni galdrowie, wola Odyna, wola bóstwa. Kurwa, gdyby chciał posłuchać o podobnych bzdetach, poszedłby do najbliższej świątyni i zaczepił kapłana.
Nachmurzył się znowu – najwyraźniej nie był na razie w stanie inaczej reagować na towarzystwo Vestergaarda – i odruchowo zaplótł ręce na torsie, popukując palcami w przedramię. Nie przerywał mu, porównując tłumaczenia odnośnie jego wyjątkowych umiejętności z opisami w kilku tomach, nad którymi siedział w bibliotece. Na tyle, na ile był w stanie teraz ocenić, słowa Henrika się z nimi zgadzały, natomiast jego przyznanie się do faktu, że dar był kapryśny, mówiło Barrosowi dokładnie tyle, że nie miał jeszcze wystarczająco czasu i okazji, by go wyćwiczyć. Nie miał tylu lat co on ze swoim zwierzęciem.
… nie spotkaliśmy się by rozmawiać o mnie, prawda?
Wargi Esa wykrzywiły się na krótki moment w grymasie, który zaraz starł podniesioną dłonią, palcami rozcierając wgłębienia i krzywe linie.
- Gdyby to była prawda, poprzedni terapeuta by mnie nie odesłał – stwierdził kwaśno. - Najwyraźniej nie wystarczy, że tylko pacjent się przed wami odsłania.
Umilkł na moment, przyglądając się reakcji – lub też jej brakowi. Stanowczy błysk w jedynym widocznym oku Henrika wyraźnie sugerował, że chciał sprowadzić rozmowę z powrotem na profesjonalne tory.
- Nie wiem, czy cokolwiek opisał w liście, ale głównym problemem był dla niego fakt, że się przemieniam. Właściwie przerwał mi od razu, kiedy o tym usłyszał – przekrzywił nieco głowę, w linii ramion, potencjalnych ruchach dłoni czy mimice próbując dojrzeć, czy Henrik spina się w podobny sposób co jego poprzedni terapeuta. - Robię to często. Od prawie trzydziestu lat. Aktualnie terroryzuję waszą miejscową faunę w jeziorze i rzekach – kącik ust drgnął mu lekko na własny dobór słów. - Myślenie, układ priorytetów i wartości mam już nierozerwalnie związany z moim zwierzęciem. Mamy w ogóle o czym rozmawiać? – spytał wprost po swoim lakonicznym, konkretnym zarysowaniu powodu, dla którego został tutaj odesłany. Nie widział powodu, by wchodzić w szczegóły, nakreślać jakikolwiek problem, gdyby miało się okazać, że kolejny specjalista nie podejmie się pracy, świadom jej wyzwań.
Henrik Vestergaard
Re: Gabinet psychiatryczny „Vestergaard” Pon 15 Lip - 18:16
Henrik VestergaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Londyn, Anglia
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : selkie
Zawód : psychiatra
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : polityk (I), lider (I), uzdrowiciel (II), focza skóra
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 22 / magia lecznicza: 27 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 1 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 14
Cisza też była strategią, czasami lepszą niż jakakolwiek taktyka ubrana w słowa. Dziś, niestety, miał wrażenie, że jego kontrola nad rozmową nie jest równie mocna jak powinna, a milczenie było głównie środkiem zaradczym na napad rozbawienia, ale i tak zadziałało. Pytania o dar Odyna powiedziały mu coś o nowym pacjencie — że na pewno nie może zdjąć przy nim opaski, że ma potrzebę zagłuszenia ciszy, że przynajmniej na razie stara się samodzielnie łagodzić porywcze impulsy. Resztę, jak przypisanie gradu pytań do instynktu śledczego, podpowiedział Henrikowi kontekst ich wcześniejszej znajomości... który wciąż wkradał się w jego myśli, choć bardzo starał się o tym n i e m y ś l e ć. To stresujące. To nieprofesjonalne. To w jakiś sposób nieuczciwe. I minęło tyle lat, że powinien poznać Estebana Barros od nowa, jako pacjenta, ze świeżym i obiektywnym spojrzeniem, bez żadnych uprzedzeń ani tym bardziej bez lęku wżerającego się w myśli i bez pokusy wyproszenia Brazylijczyka za drzwi pod byle jakim pretekstem (ale wiarygodnym, bo nie mógł zantaganizować tego człowieka, nie mógł budzić silnych emocji, bo one pobudzają pamięć, musiał stać się niewidzialny). O ileż prościej byłoby, gdyby był jakimkolwiek innym Brazylijczykiem.
Barros chmurzył się coraz bardziej, a sceptycyzm z jakim taksował wzrokiem Henrika (czy oceniał go w tym momencie, jak wielu pacjentów, chcących wybadać czy dobrze inwestują w te wizyty swoje pieniądze?) kontrastował z cierpliwością i łagodnością z jaką wysłuchał kiedyś — w innym życiu – zeznań spanikowanego Anglika. Vestergaard udał, że nie widzi jego grymasów, co jakiś czas kurtuazyjnie zerkając w papiery, ale poderwał wzrok na wspomnienie poprzedniego terapeuty, nagle ożywiony.
Ten partacz wszystko zepsuł — zawyrokował momentalnie w myślach, diagnozując w słowach pacjentach zawiedzione zaufanie. Może nie wszystko, bo resztkami przytomności konkurent grzecznie odesłał Estebana do prawdziwego fachowca, ale Henrik prawie przewróciłoczami okiem, w którym rozbłysł płomień złości gdy tylko Barros wyznał, że tamten amator przerwał mu od razu. Na Odyna, tego się nie robiło. Ani nie sprawiało takiego wrażenia.
- Najwyraźniej przekonał się pan na własnej skórze, że terapeuci bez przeszkolenia medycznego - psychiatrycznego, ale doświadczenie podpowiadało mu, że mężczyźni w wieku i o posturze Estebana nie lubią słyszeć tego słowa na głos - nie mogą równać się z absolwentami odpowiednich studiów. - odezwał się równie kąśliwie, jakby solidarność zawodowa dla niego nie istniała (może nie wobec psychologów i terapeutów). Może i przez prawie dwie dekady próbował uciec od pamięci o swoim ojcu i wzdrygał się na myśl o łączących ich podobieństwach, ale nie zmieniało to faktu, że Vestergaard senior kształtował go przez formatywne lata życia i nad księgami rachunkowymi rodzinnej firmy wpoił mu kilka cennych lekcji. Na przykład, jak być najlepszym w swojej pracy i jak eliminować konkurencję. - Bardzo mi przykro, że trafił pan na kogoś mniej profesjonalnego, kto zawiódł pana zaufanie. - dodał o wiele łagodniejszym tonem, starając się wyważyć granicę między uspokojeniem, a (zapewne niechcianym) współczuciem. - Na szczęście, nie spartaczył sprawy do końca skoro odesłał pana do mnie. - uśmiechnął się uprzejmie i splótł palce w piramidkę, słuchając dalej. Drgnęły lekko, gdy Esteban przyznał od jak dawna się przemienia.
Trzydzieści lat.
Znali się już wtedy. Nic nie wiedział.Czy to dzięki zwierzęcej postaci policjant odnalazł jego dokumenty?
Henrik nie wiedział nawet wtedy, że samemu może się przemieniać, że w skrzyni ojca bezpiecznie tkwi skóra zdolna wyzwolić go zarówno od rodzicielskiej niewoli, jak i ze stresów człowieczeństwa.
Zamrugał. Robię to często nieprzyjemnie dzwoniło mu w uszach, bo samemu — nawet teraz, nawet wolny — nigdy nie był w stanie robić tego często. Czasem bał się, że zatraci się zupełnie i zostanie w głębinach na zawsze jak jego własna matka. Ale o wiele częściej bał się, że ktoś go nakryje. Tak czy siak, beztroskie chwile spędzone w wodzie kończyły się napadami lękowymi na lądzie, gdy wracał do ludzkiej postaci, aż euforia w morzu przestała być warta stresów na lądzie. Nie chciał nawet liczyć, kiedy ostatnio się przemienił, chyba nie próbował od ponad dwóch lat, ale nostalgia pozostała, jak jątrząca się rana.
A teraz doszła do tego jeszcze irracjonalna zazdrość o kogoś, kto beztrosko cieszył się przemianami w zwierzę od trzydziestu lat, w dodatku nieobciążony demonicznym piętnem. Rzadko pozwalał sobie na intensywne uczucia, więc jego samego zaskoczyło jak mocno właśnie Estebanowi zazdrości. Wziął głęboki oddech, ale powoli, by nie było to nazbyt ewidentne. Spróbował sobie przypomnieć, że życie Barrosa wcale nie jest różowe skoro musiał poszukać pomocy tutaj, w dodatku pomocy związanej z przemianami – ale zazdrość i tak pozostała, jak cierń, w jakiejś mniej racjonalnej części jego podświadomości.
- Żaden terapeuta nie powinien oceniać pańskich priorytetów czy wartości. - przekierował własne emocje na zawodowego rywala, wygodnie chcąc tym usprawiedliwić ewentualne zaskoczenie, które mogłoby się odbić na jego twarzy. - Oczywiście, że mamy o czym rozmawiać. - rozplótł palce, na moment zapominając o tym, że mieli nie mieć o czym rozmawiać, że chciał rozwiązać problem Estebana w jedną wizytę i odesłać go jak najdalej stąd. - Jak często się pan przemienia? Z regularną częstotliwością na przestrzeni tych trzydziestu lat, czy jest to zależne od... różnych czynników? - wymownie zawiesił głos, jakich czynników? - W jakie konkretnie zwierzę, tego zabrakło w notatkach mojego poprzednika? - korciło go też o to, by spytać w jakich jeziorach, bo mimowolnie pomyślał z alarmem o pewnej nurogęsi pływającej spokojnie w fińskim jeziorze, ale po pierwsze nie znalazł na to jeszcze profesjonalnego pretekstu, a po drugie Isla była chwilowo bezpieczna w jego domu. Na Odyna, teraz zanim się jej pozbędzie, będzie musiał jeszcze rozwiązać sprawę jakiegoś brazylijskiego terrorysty lokalnej fauny. - Mówiąc o myśleniu związanym ze zwierzęciem, miał pan na myśli zwierzęcą postać, czy obie? - zapytał takim tonem, jakby rozmawiali o pogodzie. Pisał doktorat o zwierzęcoustnych, zatracenie się w zwierzęcej psychice było dla niego normą w dyskusjach — choć to galdrowie przeklęci genetyką zgłaszali się do niego częściej niż ci obdarzeni wyjątkową umiejętnością. Na swój sposób Esteban był fascynującym pacjentem, choć nie powinien, bo powinien być jego pacjentem jak najkrócej. - I dlaczego przyszedł pan do terapeuty? - zapytał równie neutralnie, jakby wcale nie spodziewał się przemiany w zwierzę jako powodu. Domyślał się, że jest w tym jakiś sposób powiązana skoro kolega po fachu zrezygnował z leczenia Estebana, ale równie dobrze galdra mogło pchnąć do terapii cokolwiek innego. - Dlaczego akurat teraz? - zakończył i urwał, by stworzyć wreszcie przestrzeń na odpowiedź, a jego służbowy ton niemal odzwierciedlał śledcze pytania Estebana.
Barros chmurzył się coraz bardziej, a sceptycyzm z jakim taksował wzrokiem Henrika (czy oceniał go w tym momencie, jak wielu pacjentów, chcących wybadać czy dobrze inwestują w te wizyty swoje pieniądze?) kontrastował z cierpliwością i łagodnością z jaką wysłuchał kiedyś — w innym życiu – zeznań spanikowanego Anglika. Vestergaard udał, że nie widzi jego grymasów, co jakiś czas kurtuazyjnie zerkając w papiery, ale poderwał wzrok na wspomnienie poprzedniego terapeuty, nagle ożywiony.
Ten partacz wszystko zepsuł — zawyrokował momentalnie w myślach, diagnozując w słowach pacjentach zawiedzione zaufanie. Może nie wszystko, bo resztkami przytomności konkurent grzecznie odesłał Estebana do prawdziwego fachowca, ale Henrik prawie przewrócił
- Najwyraźniej przekonał się pan na własnej skórze, że terapeuci bez przeszkolenia medycznego - psychiatrycznego, ale doświadczenie podpowiadało mu, że mężczyźni w wieku i o posturze Estebana nie lubią słyszeć tego słowa na głos - nie mogą równać się z absolwentami odpowiednich studiów. - odezwał się równie kąśliwie, jakby solidarność zawodowa dla niego nie istniała (może nie wobec psychologów i terapeutów). Może i przez prawie dwie dekady próbował uciec od pamięci o swoim ojcu i wzdrygał się na myśl o łączących ich podobieństwach, ale nie zmieniało to faktu, że Vestergaard senior kształtował go przez formatywne lata życia i nad księgami rachunkowymi rodzinnej firmy wpoił mu kilka cennych lekcji. Na przykład, jak być najlepszym w swojej pracy i jak eliminować konkurencję. - Bardzo mi przykro, że trafił pan na kogoś mniej profesjonalnego, kto zawiódł pana zaufanie. - dodał o wiele łagodniejszym tonem, starając się wyważyć granicę między uspokojeniem, a (zapewne niechcianym) współczuciem. - Na szczęście, nie spartaczył sprawy do końca skoro odesłał pana do mnie. - uśmiechnął się uprzejmie i splótł palce w piramidkę, słuchając dalej. Drgnęły lekko, gdy Esteban przyznał od jak dawna się przemienia.
Trzydzieści lat.
Znali się już wtedy. Nic nie wiedział.
Henrik nie wiedział nawet wtedy, że samemu może się przemieniać, że w skrzyni ojca bezpiecznie tkwi skóra zdolna wyzwolić go zarówno od rodzicielskiej niewoli, jak i ze stresów człowieczeństwa.
Zamrugał. Robię to często nieprzyjemnie dzwoniło mu w uszach, bo samemu — nawet teraz, nawet wolny — nigdy nie był w stanie robić tego często. Czasem bał się, że zatraci się zupełnie i zostanie w głębinach na zawsze jak jego własna matka. Ale o wiele częściej bał się, że ktoś go nakryje. Tak czy siak, beztroskie chwile spędzone w wodzie kończyły się napadami lękowymi na lądzie, gdy wracał do ludzkiej postaci, aż euforia w morzu przestała być warta stresów na lądzie. Nie chciał nawet liczyć, kiedy ostatnio się przemienił, chyba nie próbował od ponad dwóch lat, ale nostalgia pozostała, jak jątrząca się rana.
A teraz doszła do tego jeszcze irracjonalna zazdrość o kogoś, kto beztrosko cieszył się przemianami w zwierzę od trzydziestu lat, w dodatku nieobciążony demonicznym piętnem. Rzadko pozwalał sobie na intensywne uczucia, więc jego samego zaskoczyło jak mocno właśnie Estebanowi zazdrości. Wziął głęboki oddech, ale powoli, by nie było to nazbyt ewidentne. Spróbował sobie przypomnieć, że życie Barrosa wcale nie jest różowe skoro musiał poszukać pomocy tutaj, w dodatku pomocy związanej z przemianami – ale zazdrość i tak pozostała, jak cierń, w jakiejś mniej racjonalnej części jego podświadomości.
- Żaden terapeuta nie powinien oceniać pańskich priorytetów czy wartości. - przekierował własne emocje na zawodowego rywala, wygodnie chcąc tym usprawiedliwić ewentualne zaskoczenie, które mogłoby się odbić na jego twarzy. - Oczywiście, że mamy o czym rozmawiać. - rozplótł palce, na moment zapominając o tym, że mieli nie mieć o czym rozmawiać, że chciał rozwiązać problem Estebana w jedną wizytę i odesłać go jak najdalej stąd. - Jak często się pan przemienia? Z regularną częstotliwością na przestrzeni tych trzydziestu lat, czy jest to zależne od... różnych czynników? - wymownie zawiesił głos, jakich czynników? - W jakie konkretnie zwierzę, tego zabrakło w notatkach mojego poprzednika? - korciło go też o to, by spytać w jakich jeziorach, bo mimowolnie pomyślał z alarmem o pewnej nurogęsi pływającej spokojnie w fińskim jeziorze, ale po pierwsze nie znalazł na to jeszcze profesjonalnego pretekstu, a po drugie Isla była chwilowo bezpieczna w jego domu. Na Odyna, teraz zanim się jej pozbędzie, będzie musiał jeszcze rozwiązać sprawę jakiegoś brazylijskiego terrorysty lokalnej fauny. - Mówiąc o myśleniu związanym ze zwierzęciem, miał pan na myśli zwierzęcą postać, czy obie? - zapytał takim tonem, jakby rozmawiali o pogodzie. Pisał doktorat o zwierzęcoustnych, zatracenie się w zwierzęcej psychice było dla niego normą w dyskusjach — choć to galdrowie przeklęci genetyką zgłaszali się do niego częściej niż ci obdarzeni wyjątkową umiejętnością. Na swój sposób Esteban był fascynującym pacjentem, choć nie powinien, bo powinien być jego pacjentem jak najkrócej. - I dlaczego przyszedł pan do terapeuty? - zapytał równie neutralnie, jakby wcale nie spodziewał się przemiany w zwierzę jako powodu. Domyślał się, że jest w tym jakiś sposób powiązana skoro kolega po fachu zrezygnował z leczenia Estebana, ale równie dobrze galdra mogło pchnąć do terapii cokolwiek innego. - Dlaczego akurat teraz? - zakończył i urwał, by stworzyć wreszcie przestrzeń na odpowiedź, a jego służbowy ton niemal odzwierciedlał śledcze pytania Estebana.
Esteban Barros
Re: Gabinet psychiatryczny „Vestergaard” Pon 15 Lip - 20:57
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Gdyby wiedział, że Henrik ma jakikolwiek punkt odniesienia dla jego charakteru, speszyłby się. Najzwyczajniej w świecie zawstydził, że mężczyzna miał przed oczami zarówno jego aktualną, zgryźliwą wersję i tę bardziej empatyczną, przejętą każdym zgłoszeniem wpływającym na komendę. To nie tak, że zgubił gdzieś tę łagodność, że nie potrafił być już cierpliwy – po prostu rzadziej się do tego przyznawał. Na pewno nie przed obcymi. Może obok speszenia pojawiłoby się też po raz kolejny poczucie zdrady, bo okazałoby się, że Vestergaard miał nad nim cały czas przewagę i bez użycia daru Odyna. Może. Na szczęście dla nich obu, Es nie potrafił czytać w cudzym umyśle – ledwo pojmował czasem własny.
Chociaż dopatrywał się w reakcjach Henrika jakichś wskazówek odnośnie tego, co mógł myśleć, słuchając o ograniczeniach, od których odbił się poprzedni terapeuta, nie był w stanie wyciągnąć zbyt wiele z mimiki. Dopiero słowa – zaskakująco łagodne, stojące w kontraście do opryskliwego zachowania pacjenta – poruszyły jakąś delikatną strunę, kazały zejść nieco z tonu. On nie jest twoim wrogiem, musiał sobie wyłożyć w myślach, przypominając, że to przecież nie była kolejna sytuacja życia i śmierci, a coś na co się godził. Zdanie sobie sprawy, że mógł wyjść, kiedy tylko tego chciał, nieco przygładziło metaforyczne, nastroszone piórka.
Mówiło się przez to nieco łatwiej. Łatwiej składało lakoniczne wyjaśnienie, chociaż miał je już przygotowane przed przyjściem do gabinetu.
Henrik był dobrym aktorem – Barros jak dotąd nie mógł połączyć żadnej z jego reakcji z jakąś niepokojącą emocją. To przecież normalne, że ktoś mógł się zdziwić, słuchając o tak intensywnym korzystaniu ze niestandardowej zdolności. To normalne, że jego głos nabierał lekkiej ostrości, gdy nieprzychylnie wyrażał się o koledze po fachu, który jego zdaniem spartaczył relację z pacjentem. Wszystko to miało w głowie Esa sens. Nie kazało przystawać, szukać ukrytych motywów, rozkładać tego człowieka na części pierwsze, a jednak... Coś go w Henriku niepokoiło. Nie umiał tylko jeszcze nazwać co. Chyba nic, co uważałby za zagrożenie, bo przecież wciąż siedział na jego kanapie, zamiast porywać kurtkę i wynosić się z nieeleganckim trzaśnięciem drzwiami. Kajman nie warczał mu ostrzegawczo w tyle głowy.
Dziwne.
Rozluźnił nieco splot rąk na torsie i przekrzywił głowę, słuchając bardzo konkretnych pytań, na które mógł łatwo odpowiedzieć – Vestergaard nie próbował wkraczać na grząski teren z bojowym okrzykiem i wykopując drzwi. To... To było zaskakująco pocieszające, nawet jeśli dla samego psychiatry nie stanowiło żadnej nowości, a coś oczywistego.
Chciał tego czy nie, wzbudzał w Esie iskrę ostrożnego zaufania.
- Kajman – zaczął od najprostszego. - Nie macie ich tutaj, to gatunek podobny do krokodyla. Albo aligatora – wyjaśnił pokrótce, zastanawiając się przez chwilę, jak odpowiedzieć na pytanie o częstotliwość przemian. Rozróżniać ich stopień, skupiać się na czynnikach, które ją wywoływały, mówić o tym jak długo zostawał w skórze swojego totemu? To nie było wcale takie proste, ani klarowne. Na tym, że bezwiednie zaczął pocierać policzek, złapał się rejestrując w końcu cichy szelest zarostu.
- Jak często... To nie jest proste pytanie. W zasadzie ciągle. W jakimś stopniu prawie codziennie. To taki... – sapnął cicho, niezadowolony z faktu, że słowa nie przychodziły mu tak gładko, jak mógłby sobie tego życzyć. - To odruch – powiedział wreszcie, zaskakująco zadowolony z porównania kiwnął lekko głową sam do siebie. - Czuję jakiś zapach, którego nie umiem rozróżnić – pstryknął palcami – Nie ma problemu, częściowo przemieniam struktury odpowiedzialne za węch. Nie widzę za dobrze o zmierzchu? Oczy kajmana nie mają z tym problemu. Na zawołanie mam zęby i pazury, kiedy komuś nie podoba się widok innego koloru skóry – wzruszył lekko ramionami, przez chwilę przyglądając się twarzy Henrika, szukając na niej oznak wstrętu czy wzburzenia. Kontynuował dopiero, gdy upewnił się, że żadnych nie znalazł.
- W każdym podręczniku magii przemiany jest rozdział na temat tej umiejętności. Każdy z nich mówi, że przemiana w zwierzę totemiczne przede wszystkim wyostrza zmysły i koi emocje. I to jest prawda – powoli rozluźniał dalej ręce, aż wsparł po prostu dłonie na udach. Nie mówił już z tą samą chmurną zgryźliwością, ale jego głosowi wciąż daleko było do ciepłych, miękkich nut. - Z tego drugiego powodu potrafię zostawać w zwierzęcej postaci godzinami. Czasami dniami. Nie zawsze chcę potem wracać. Ja jestem nim, a on jest mną. Łatwiej byłoby powiedzieć, kiedy się nie przemieniam, bo dla mnie to jest już dziwne, że nie każdy tak ma – zażartował sobie, choć nie było tego tak łatwo wyłapać, bo przecież wyraz jego twarzy nie zmienił się ani odrobinę.
Dlaczego tu przyszedłeś? To było to trudniejsze pytanie, które wymagało sięgnięcia myślami tam, gdzie Es nie lubił wracać. Nieważne, że minęło już trochę czasu, że nie wracali już w okolice kromlechu, a Sarnai przepadła jak kamień w wodę.
Zagryzł lekko wnętrze policzka, spojrzeniem wędrując po wnętrzu gabinetu, nagle zainteresowany każdą pierdołą, każdą drobinką kurzu wirującą w powietrzu. Wszystkim, co nie było słuchającym go uważnie Henrikiem Vestergaardem. Z poprzednim terapeutą też czuł się czasem jak owad nabity na szpilkę, ale nie wiercił się tak pod jego spojrzeniem – chyba dlatego, że nie zdążyli poruszyć naprawdę niewygodnych kwestii. Zaczęli dość delikatnie, a potem... Potem Es został odesłany i znów musiał się ze wszystkiego tłumaczyć.
- Miałem w tym roku... – zaczął, z cichym rozdrażnieniem zdając sobie sprawę, że w tyle gardła formuje mu się gula rosnąca z każdym oddechem. - Dwa razy prawie zginąłem – wyrzucił szybko, by jak najszybciej pozbyć się tych słów. Jak niechcianych śmieci, które leżały w kącie i zatruwały atmosferę zapachem zgnilizny. Chyba powinien opowiedzieć, co się właściwie stało i jakie były okoliczności obu tych zajść, ale kiedy raz a potem drugi otworzył usta, a potem znów je zamknął, gdy nie wydobył się z nich żaden dźwięk, odpuścił. Znów nachmurzony, ze wstydem palącym w kark, łuskami rozrośniętymi pod ubraniem tak gęsto, że jeszcze moment, a ich granice zaczęłyby być widoczne za kołnierzykiem koszulki. Nie zorientował się, gdy noga sama zaczęła mu podskakiwać, próbując rozładować nadmiar nerwowej energii, ale kiedy tylko to zauważył, syknął cicho pod nosem i podniósł się z kanapy, krążąc po gabinecie na ślepo, bez konkretnej trasy.
- Prawie zatłukłem gości, którzy zaczepiali moją narzeczoną. To był odruch, wszystko tutaj – popukał się palcem w skroń. - Się wyłączyło. Był tylko instynkt. To nie jest normalne.
Zacisnął i rozluźnił dłoń, a potem znowu, czując jak serce bije mu boleśnie w piersi. Nagle nie miało już znaczenia to, czy pokazywał się Henrikowi ze swojej najgorszej, słabej strony.
- To nie jest normalne – powtórzył z naciskiem. - Nawet kiedy jestem zwierzęciem i poluję, potrafię w jakimś stopniu myśleć racjonalnie.
Chociaż dopatrywał się w reakcjach Henrika jakichś wskazówek odnośnie tego, co mógł myśleć, słuchając o ograniczeniach, od których odbił się poprzedni terapeuta, nie był w stanie wyciągnąć zbyt wiele z mimiki. Dopiero słowa – zaskakująco łagodne, stojące w kontraście do opryskliwego zachowania pacjenta – poruszyły jakąś delikatną strunę, kazały zejść nieco z tonu. On nie jest twoim wrogiem, musiał sobie wyłożyć w myślach, przypominając, że to przecież nie była kolejna sytuacja życia i śmierci, a coś na co się godził. Zdanie sobie sprawy, że mógł wyjść, kiedy tylko tego chciał, nieco przygładziło metaforyczne, nastroszone piórka.
Mówiło się przez to nieco łatwiej. Łatwiej składało lakoniczne wyjaśnienie, chociaż miał je już przygotowane przed przyjściem do gabinetu.
Henrik był dobrym aktorem – Barros jak dotąd nie mógł połączyć żadnej z jego reakcji z jakąś niepokojącą emocją. To przecież normalne, że ktoś mógł się zdziwić, słuchając o tak intensywnym korzystaniu ze niestandardowej zdolności. To normalne, że jego głos nabierał lekkiej ostrości, gdy nieprzychylnie wyrażał się o koledze po fachu, który jego zdaniem spartaczył relację z pacjentem. Wszystko to miało w głowie Esa sens. Nie kazało przystawać, szukać ukrytych motywów, rozkładać tego człowieka na części pierwsze, a jednak... Coś go w Henriku niepokoiło. Nie umiał tylko jeszcze nazwać co. Chyba nic, co uważałby za zagrożenie, bo przecież wciąż siedział na jego kanapie, zamiast porywać kurtkę i wynosić się z nieeleganckim trzaśnięciem drzwiami. Kajman nie warczał mu ostrzegawczo w tyle głowy.
Dziwne.
Rozluźnił nieco splot rąk na torsie i przekrzywił głowę, słuchając bardzo konkretnych pytań, na które mógł łatwo odpowiedzieć – Vestergaard nie próbował wkraczać na grząski teren z bojowym okrzykiem i wykopując drzwi. To... To było zaskakująco pocieszające, nawet jeśli dla samego psychiatry nie stanowiło żadnej nowości, a coś oczywistego.
Chciał tego czy nie, wzbudzał w Esie iskrę ostrożnego zaufania.
- Kajman – zaczął od najprostszego. - Nie macie ich tutaj, to gatunek podobny do krokodyla. Albo aligatora – wyjaśnił pokrótce, zastanawiając się przez chwilę, jak odpowiedzieć na pytanie o częstotliwość przemian. Rozróżniać ich stopień, skupiać się na czynnikach, które ją wywoływały, mówić o tym jak długo zostawał w skórze swojego totemu? To nie było wcale takie proste, ani klarowne. Na tym, że bezwiednie zaczął pocierać policzek, złapał się rejestrując w końcu cichy szelest zarostu.
- Jak często... To nie jest proste pytanie. W zasadzie ciągle. W jakimś stopniu prawie codziennie. To taki... – sapnął cicho, niezadowolony z faktu, że słowa nie przychodziły mu tak gładko, jak mógłby sobie tego życzyć. - To odruch – powiedział wreszcie, zaskakująco zadowolony z porównania kiwnął lekko głową sam do siebie. - Czuję jakiś zapach, którego nie umiem rozróżnić – pstryknął palcami – Nie ma problemu, częściowo przemieniam struktury odpowiedzialne za węch. Nie widzę za dobrze o zmierzchu? Oczy kajmana nie mają z tym problemu. Na zawołanie mam zęby i pazury, kiedy komuś nie podoba się widok innego koloru skóry – wzruszył lekko ramionami, przez chwilę przyglądając się twarzy Henrika, szukając na niej oznak wstrętu czy wzburzenia. Kontynuował dopiero, gdy upewnił się, że żadnych nie znalazł.
- W każdym podręczniku magii przemiany jest rozdział na temat tej umiejętności. Każdy z nich mówi, że przemiana w zwierzę totemiczne przede wszystkim wyostrza zmysły i koi emocje. I to jest prawda – powoli rozluźniał dalej ręce, aż wsparł po prostu dłonie na udach. Nie mówił już z tą samą chmurną zgryźliwością, ale jego głosowi wciąż daleko było do ciepłych, miękkich nut. - Z tego drugiego powodu potrafię zostawać w zwierzęcej postaci godzinami. Czasami dniami. Nie zawsze chcę potem wracać. Ja jestem nim, a on jest mną. Łatwiej byłoby powiedzieć, kiedy się nie przemieniam, bo dla mnie to jest już dziwne, że nie każdy tak ma – zażartował sobie, choć nie było tego tak łatwo wyłapać, bo przecież wyraz jego twarzy nie zmienił się ani odrobinę.
Dlaczego tu przyszedłeś? To było to trudniejsze pytanie, które wymagało sięgnięcia myślami tam, gdzie Es nie lubił wracać. Nieważne, że minęło już trochę czasu, że nie wracali już w okolice kromlechu, a Sarnai przepadła jak kamień w wodę.
Zagryzł lekko wnętrze policzka, spojrzeniem wędrując po wnętrzu gabinetu, nagle zainteresowany każdą pierdołą, każdą drobinką kurzu wirującą w powietrzu. Wszystkim, co nie było słuchającym go uważnie Henrikiem Vestergaardem. Z poprzednim terapeutą też czuł się czasem jak owad nabity na szpilkę, ale nie wiercił się tak pod jego spojrzeniem – chyba dlatego, że nie zdążyli poruszyć naprawdę niewygodnych kwestii. Zaczęli dość delikatnie, a potem... Potem Es został odesłany i znów musiał się ze wszystkiego tłumaczyć.
- Miałem w tym roku... – zaczął, z cichym rozdrażnieniem zdając sobie sprawę, że w tyle gardła formuje mu się gula rosnąca z każdym oddechem. - Dwa razy prawie zginąłem – wyrzucił szybko, by jak najszybciej pozbyć się tych słów. Jak niechcianych śmieci, które leżały w kącie i zatruwały atmosferę zapachem zgnilizny. Chyba powinien opowiedzieć, co się właściwie stało i jakie były okoliczności obu tych zajść, ale kiedy raz a potem drugi otworzył usta, a potem znów je zamknął, gdy nie wydobył się z nich żaden dźwięk, odpuścił. Znów nachmurzony, ze wstydem palącym w kark, łuskami rozrośniętymi pod ubraniem tak gęsto, że jeszcze moment, a ich granice zaczęłyby być widoczne za kołnierzykiem koszulki. Nie zorientował się, gdy noga sama zaczęła mu podskakiwać, próbując rozładować nadmiar nerwowej energii, ale kiedy tylko to zauważył, syknął cicho pod nosem i podniósł się z kanapy, krążąc po gabinecie na ślepo, bez konkretnej trasy.
- Prawie zatłukłem gości, którzy zaczepiali moją narzeczoną. To był odruch, wszystko tutaj – popukał się palcem w skroń. - Się wyłączyło. Był tylko instynkt. To nie jest normalne.
Zacisnął i rozluźnił dłoń, a potem znowu, czując jak serce bije mu boleśnie w piersi. Nagle nie miało już znaczenia to, czy pokazywał się Henrikowi ze swojej najgorszej, słabej strony.
- To nie jest normalne – powtórzył z naciskiem. - Nawet kiedy jestem zwierzęciem i poluję, potrafię w jakimś stopniu myśleć racjonalnie.
Henrik Vestergaard
Re: Gabinet psychiatryczny „Vestergaard” Czw 18 Lip - 20:03
Henrik VestergaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Londyn, Anglia
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : selkie
Zawód : psychiatra
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : polityk (I), lider (I), uzdrowiciel (II), focza skóra
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 22 / magia lecznicza: 27 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 1 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 14
Nie potrafił obdarzyć nikogo zaufaniem, ale potrafił je wzbudzać — i najwyraźniej robił to nawet teraz, zdoławszy tkać sieć wyuczonych profesjonanych odruchów równolegle do własnego stresu. Już na praktykach psychiatrycznych profesorowie zawsze chwalili jego zdolność dostosowania strategii rozmowy do rozmówcy i zdolność zachowania spokoju. Mówili, że szybko się uczy i faktycznie się starał, ale nie całą wiedzę wyniósł ze studiów. Odkąd przybył do Midgardu, paranoicznie obserwował innych by podprogowo móc wyczuć, czy ktoś jest dla niego zagrożeniem albo go rozpoznał (być może właśnie z uwagi na ryzyko rozpoznania, obserwował Estebana jeszcze uważniej niż innych pacjentów). Lata spędzone na wymuszonym posłuszeństwie i spokoju musiały w jakiś sposób nauczyć go cierpliwości albo stłumić gwałtowniejsze emocje. Wreszcie, niegdyś nieustannie zastanawiał się nad tym (a potem nauczył się odpychać tą myśl, by nie zwariować), na ile pacjenci otwierają się przed nim a na ile przed kimś obdarzonym foczą aurą; a nawet jak łatwo jest chwalić profesorom kogoś kto wydaje im się równie magnetyczny. Z biegiem lat uspokoił się nieco, zauważając, że dobieranie strategii rozmowy i ćwiczenie się w swoim fachu ułatwia mu kontakt z pacjentami, że poczynił postępy, które mogł przypisać sobie, a nie swoim genom; ale pewna obawa pozostała. Może dlatego, że na tle magnetyzmu innych genetyk — w przypadku huldrekalli najbardziej klarownego, bo opartego w dużej mierze na seksualnym pożądaniu; w przypadku niks i fossegrimów powiązanego ze sztuką i zachwytem — aura selkie jawiła się Henrikowi jako najbardziej enigmatyczna i przez to trudna do okiełznania. Wpływał na wszystkich, co przeważnie zdawało się przekleństwem, choć w chwilach potrzeby było błogosławieństwem. W najbardziej oczywisty sposób na kobiety, którym się podobał, ale urok był niezależny od płci czy seksualnych preferencji. Czy zatem ludzie po prostu chcieli spędzać czas w jego towarzystwie? Dla psychiatry to bezcenne, choć nie mógł oprzeć się wrażeniu, że nieuczciwe.
Tak czy siak, odzyskał kontrolę. Barros nie zdradzał sygnałów świadczących o tym, że go rozpoznał i zaczął mówić, prawdziwie mówić. Bez stroszenia piór i rzucania Henrikowi słownych wyzwań, bez kluczenia wokół tematu.
Docenił żołnierską precyzję z jaką pacjent starał się wszystko streścić, choć jego uwadze nie umknęły momenty, w których Esteban zdawał się peszyć albo zacinać. Pamiętał, że choć na komendzie wydawał mu się bohaterem, to chwilami sprawiał wrażenie nieśmiałego i może dlatego tak łatwo przyszło im później znaleźć wspólny język.
Zanotował gatunek kajmana, postanawiając sobie, że znajdzie więcej informacji o tym stworzeniu, a potem splótł palce i słuchał. Uważnie, nie przerywając. Starał się zachować pokerową twarz, ale gdy Esteban zerknął na niego w trakcie mówienia o częściowych przemianach, mógł dostrzec przebłysk zaskoczenia i czegoś na kształt podziwu. Henrik nie spotkał nigdy nikogo, kto wyćwiczyłby przemianę w zwierzę do tego stopnia płynności i perfekcji, kto używałby jej tak... kreatywnie. Za chwilę odezwie się w nim gorzka iskra zazdrości, ale chwilowo wygrała fascynacja.
Skinął głową, gdy Esteban streścił mu podręczniki, które samemu czytał (poszukując wiedzy o każdej odmienności czy umiejętności). Wiedział też, przed czym jeszcze w nich ostrzegano i jakby na potwierdzenie, pacjent dotknął tego tematu. Jedynie aluzją, ale i tak dość odważnie, trzeba przyznać. Nie zawsze chcę potem wracać. Wziął głębszy wdech, bo to moment, w którym musiał się wtrącić i dociec. Niezwiązani z psychiatrią galdrowie uważali czasem, że wokoł trudnych tematów — jak chociażby myśli samobójcze — należy kluczyć, unikać ich, udając, że znikną jeśli pozostawi się je w spokoju. Psychiatrzy uczyli się za to, że jątrząc ranę nie można jej (przeważnie) zakazić bardziej i lepiej dokopać się do ukrytego wołania o pomoc.Czy to po to matka opowiadała mu baśń o fokach, czy zniknęłaby nadal gdyby spytał czy zamierza zniknąć? Ale jak miał się domyślić?
- Kiedy ostatnio nie chciał pan... wracać? - prawie miał ochotę zwrócić się do niego na "ty", ale uparcie trzymał się formy grzecznościowej, jakby to mogło go odgrodzić od tamtego miłego, młodego policjanta z dawnych wspomnień. - Miał pan kiedyś ochotę nie wracać w ogóle? - spytał cicho, jak najbardziej neutralnie. Próbował nie zdradzać zrozumienia i nie myśleć o tygodniach, które samemu spędził kiedyś w foczej skórze, ale pewnie i tak zabrzmiał bardziej empatycznie niż ktoś niemający pojęcia (ani z doświadczenia, ani z teorii) o tym problemie.
Nadal odprowadzał wzrokiem Estebana, choć widział, jak jego wzrok uparcie błądzi wszędzie indziej. Wraz z zakłopotaniem przyszły kolejne wyznania, a Henrik przechylił lekko głowę, rozważając strategię na dźwięk słow o zderzeniu ze śmiercią i problemie z agresją.
- W jakich okolicznościach? - dopytał, bo usłyszał tylko o jednych, a i tak nie był pewien czy prawie kogoś zatłukłem można zrównać z prawie zginąłem, może to trzy różne sytuacje.
- Jak definiuje pan normalność? - trudne pytanie, może Esteban nie chciał o tym myśleć, ale i tak je zadał. - I jakiego rodzaju instynkt? Wymienił pan tą sytuację zaraz po opisie przemian w kajmana, ale... - urwał, zastanawiając się, czy może zaryzykować łagodną ironię by pacjent nieco się odprężył. Przed dwoma dekadami Barros rozumiał doskonale jego poczucie humoru, ale tak wiele się zmieniło i może nie powinni do tego wracać. -...choć nie wiem wiele o kajmanach, to wiadomo mi, że nie mają narzeczonych. - podkreślił z bladym uśmiechem. - Chęć obrony kobiety - ukochanej kobiety, mógłby dodać, ale nie chciał zakładać jakie relacje ich łączą i co ważniejsze te słowa nie mogły mu przejść przez gardło. Kiedyś Beatrice kazała mu się wdać dla zabawy w bójkę w jej imieniu gdy ktoś ją zaczepiał, zbyt dobrze pamiętał jakie to durne i że mógł zginąć (bo nie umiałby nikogo zatłuc na śmierć, w odróżnieniu od niektórych) i bliznę, która mu pozostała i uczucia, które nie były jego. Zamrugał. - nie musi być powiązana ze zwierzęcym instynktem. Czy wcześniej nigdy nikt nie zaczepiał pana narzeczonej, czy też reagował pan inaczej? - dociekał, nie dowierzając, by to była pierwsza stresująca sytuacja ponad czterdziestoletniego policjanta. Co zatem się zmieniło?
Tak czy siak, odzyskał kontrolę. Barros nie zdradzał sygnałów świadczących o tym, że go rozpoznał i zaczął mówić, prawdziwie mówić. Bez stroszenia piór i rzucania Henrikowi słownych wyzwań, bez kluczenia wokół tematu.
Docenił żołnierską precyzję z jaką pacjent starał się wszystko streścić, choć jego uwadze nie umknęły momenty, w których Esteban zdawał się peszyć albo zacinać. Pamiętał, że choć na komendzie wydawał mu się bohaterem, to chwilami sprawiał wrażenie nieśmiałego i może dlatego tak łatwo przyszło im później znaleźć wspólny język.
Zanotował gatunek kajmana, postanawiając sobie, że znajdzie więcej informacji o tym stworzeniu, a potem splótł palce i słuchał. Uważnie, nie przerywając. Starał się zachować pokerową twarz, ale gdy Esteban zerknął na niego w trakcie mówienia o częściowych przemianach, mógł dostrzec przebłysk zaskoczenia i czegoś na kształt podziwu. Henrik nie spotkał nigdy nikogo, kto wyćwiczyłby przemianę w zwierzę do tego stopnia płynności i perfekcji, kto używałby jej tak... kreatywnie. Za chwilę odezwie się w nim gorzka iskra zazdrości, ale chwilowo wygrała fascynacja.
Skinął głową, gdy Esteban streścił mu podręczniki, które samemu czytał (poszukując wiedzy o każdej odmienności czy umiejętności). Wiedział też, przed czym jeszcze w nich ostrzegano i jakby na potwierdzenie, pacjent dotknął tego tematu. Jedynie aluzją, ale i tak dość odważnie, trzeba przyznać. Nie zawsze chcę potem wracać. Wziął głębszy wdech, bo to moment, w którym musiał się wtrącić i dociec. Niezwiązani z psychiatrią galdrowie uważali czasem, że wokoł trudnych tematów — jak chociażby myśli samobójcze — należy kluczyć, unikać ich, udając, że znikną jeśli pozostawi się je w spokoju. Psychiatrzy uczyli się za to, że jątrząc ranę nie można jej (przeważnie) zakazić bardziej i lepiej dokopać się do ukrytego wołania o pomoc.
- Kiedy ostatnio nie chciał pan... wracać? - prawie miał ochotę zwrócić się do niego na "ty", ale uparcie trzymał się formy grzecznościowej, jakby to mogło go odgrodzić od tamtego miłego, młodego policjanta z dawnych wspomnień. - Miał pan kiedyś ochotę nie wracać w ogóle? - spytał cicho, jak najbardziej neutralnie. Próbował nie zdradzać zrozumienia i nie myśleć o tygodniach, które samemu spędził kiedyś w foczej skórze, ale pewnie i tak zabrzmiał bardziej empatycznie niż ktoś niemający pojęcia (ani z doświadczenia, ani z teorii) o tym problemie.
Nadal odprowadzał wzrokiem Estebana, choć widział, jak jego wzrok uparcie błądzi wszędzie indziej. Wraz z zakłopotaniem przyszły kolejne wyznania, a Henrik przechylił lekko głowę, rozważając strategię na dźwięk słow o zderzeniu ze śmiercią i problemie z agresją.
- W jakich okolicznościach? - dopytał, bo usłyszał tylko o jednych, a i tak nie był pewien czy prawie kogoś zatłukłem można zrównać z prawie zginąłem, może to trzy różne sytuacje.
- Jak definiuje pan normalność? - trudne pytanie, może Esteban nie chciał o tym myśleć, ale i tak je zadał. - I jakiego rodzaju instynkt? Wymienił pan tą sytuację zaraz po opisie przemian w kajmana, ale... - urwał, zastanawiając się, czy może zaryzykować łagodną ironię by pacjent nieco się odprężył. Przed dwoma dekadami Barros rozumiał doskonale jego poczucie humoru, ale tak wiele się zmieniło i może nie powinni do tego wracać. -...choć nie wiem wiele o kajmanach, to wiadomo mi, że nie mają narzeczonych. - podkreślił z bladym uśmiechem. - Chęć obrony kobiety - ukochanej kobiety, mógłby dodać, ale nie chciał zakładać jakie relacje ich łączą i co ważniejsze te słowa nie mogły mu przejść przez gardło. Kiedyś Beatrice kazała mu się wdać dla zabawy w bójkę w jej imieniu gdy ktoś ją zaczepiał, zbyt dobrze pamiętał jakie to durne i że mógł zginąć (bo nie umiałby nikogo zatłuc na śmierć, w odróżnieniu od niektórych) i bliznę, która mu pozostała i uczucia, które nie były jego. Zamrugał. - nie musi być powiązana ze zwierzęcym instynktem. Czy wcześniej nigdy nikt nie zaczepiał pana narzeczonej, czy też reagował pan inaczej? - dociekał, nie dowierzając, by to była pierwsza stresująca sytuacja ponad czterdziestoletniego policjanta. Co zatem się zmieniło?
Esteban Barros
Re: Gabinet psychiatryczny „Vestergaard” Pon 29 Lip - 15:35
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Pytania zadawane przez Henrika wydawały się proste i klarowne, wyważone – chociaż było to oczywiste, skoro gabinet istniał już od dłuższego czasu, pokazywały aż nadto wyraźnie, że w tych czterech ścianach przewinęło się wielu pacjentów. Mniej lub bardziej potrzebujących pomocy, z problemami które zapewne potrafiły się diametralnie od siebie różnić. Miał czas się wyrobić, nabrać pewności siebie, wyszlifować repertuar pytań oraz reakcji i chociaż na początku Esteban patrzył na niego spod byka, powoli zaczął sam przed sobą przyznawać, że chyba dobrze go pokierowano. Wciąż nie był z tego zadowolony, bo we własnym mniemaniu stracił tylko czas otwierając się przed kimś, kto finalnie zasadził mu brzydkiego kopa w tyłek, ale może po paru następnych spotkaniach – jeśli do nich dojdzie – może zmieni zdanie i uzna, że to było jednak potrzebne. Nie na głos oczywiście.
Widział w spojrzeniu Vestergaarda iskrę zaskoczenia, gdy mówił o swoich przemianach i jak zawsze wywołała ona poczucie satysfakcji – Es zawsze miał się za kogoś poniżej przeciętnej w kwestii osiągnięć naukowych, ale wiedział, że tą jedną rzeczą mógł się z czystym sumieniem chwalić i lubił to robić. Lubił opowiadać, tłumaczyć, ba, nawet uczyć przemiany jak się niedawno okazało. Chyba dlatego nawiązał do podręczników i przedstawianych tam uspokajających właściwości zespolenia ze zwierzęcym opiekunem, od początku zarysowując szerszy i nieco bardziej dokładny obraz, niż zrobił to w przypadku pierwszego terapeuty. Chyba nie chciał popełnić tego samego błędu po raz drugi, chociaż tak naprawdę nie wiedział, czy coś zrobił wcześniej nie tak – łatwiej i bardziej naturalnie było zakładać, że tak. Chociaż Blanca nieustannie pomagała mu nad tym pracować, głos byłej żony rozbrzmiewał mu czasem pod czaszką, bezlitośnie wytykając, w których miejscach mógł postąpić lepiej, mądrzej, z większym rozmysłem. Lata tresury nie poszły na marne.
Sam siebie zaskoczył tym, jak szybko zaczął się kręcić i zbaczać ze ścieżki wyjaśnień, którą jeszcze moment wcześniej tak jasno przed sobą widział. Precyzyjne, żołnierskie niemal słowa skończyły się gdzieś w okolicy odpowiedzi na pytanie o powroty.
- Kiedy? – powtórzył odruchowo, marszcząc brwi. Nie pracując, nie mając przed sobą precyzyjnie rozpisanego kalendarza pełnego sprawunków i kolejnych badań w terenie, dni nieco się Barrosowi rozjeżdżały. - Z miesiąc temu – odparł po chwili, krzywiąc się mimowolnie na ostrożnie zadane pytanie o chęć pozostania w zwierzęcej skórze na zawsze. - Więcej niż raz – dodał oschle, chociaż nie mógł mieć Henrikowi za złe, że pociągnął temat. Nie mógł, ale problem polegał na tym, że przyznanie się na głos do czegoś, co dotąd rozważał tylko sam ze sobą, nigdy nie mówiąc nic bliskim, którzy musieli się domyślać, było...
Nagle słów siedzącego za biurkiem terapeuty zrobiło się zbyt wiele, a jego pytania zaczęły umykać Esowi, przelatywać mu gdzieś nad głową, gubić się w gniewnych krokach robionych po gabinecie, gdy wreszcie podniósł się z kanapy, nie mogąc znieść bezruchu. Sam je wywołał, szybko wyrzucając z siebie chwiejne zdania, ale chyba nie był gotowy mierzyć się ze wszystkimi tego konsekwencjami – nie od razu.
...choć nie wiem wiele o kajmanach, to wiadomo mi, że nie mają narzeczonych.
Kąt ust drgnął Barrosowi mimowolnie, zaraz opadając z powrotem w dół.
- Nie musi – przyznał, uczepiając się jednego problemu zamiast trzech naraz. Tak zawsze dużo łatwiej było mu funkcjonować – rozbijając większe kwestie na mniejsze zadania, nie patrzeć prosto w twarz górze problemów rzucających wielki, złowrogi cień. Czy reagował kiedyś inaczej? Zatrzymał się na moment w swojej bezcelowej wędrówce przed jednym z regałów z książkami, wzrokiem ślizgając się po grzbietach tomów równo ustawionych na półkach.
- To skomplikowane – stwierdził wreszcie ze zrezygnowanym westchnięciem. - Wiem, jak to brzmi. Każdy sądzi, że jego problemy takie są, a ty pewnie patrzysz na nas z politowaniem – podniósł rękę, w nerwowym odruchu przeczesując palcami poskręcane na karku kosmyki, ciągnąc je odruchowo i skupiając się na pojedynczych iskierkach bólu. - Byłem ich ochroniarzem. Jej i reszty zespołu badawczego. Zdziwiłbyś się, ile osób życzy jajogłowym śmierci – parsknął sam do siebie, czubkiem buta szurając po podłodze.
- Było inaczej i nie było. Pilnowałem jej i broniłem, ale był w tym jakiś rozsądek. Racjonalne wyjaśnienie, nawet jeśli się im to czasem nie podobało. A tutaj... – przekrzywił lekko głowę, po chwili porzucając wreszcie studiowanie tytułów, które nie mówiły mu absolutnie nic i spojrzał przez ramię na Henrika, który ani drgnął ze swojej pozycji za biurkiem, obraz opanowania i profesjonalizmu.
- Nie pomyślałem o tym, że łatwiej byłoby ogłuszyć ich zaklęciem. Właściwie o niczym nie myślałem. Chciałem tylko zacisnąć im zęby na szyi, bo brzmieli... Brzmieli jak... – urwał, z rozdrażnionym sapnięciem przecierając twarz dłonią. - Za dużo tego naraz – stwierdził twardo po chwili milczenia, gdzieś w środku zażenowany faktem, że z początku nieźle mu szło, a teraz leżało przed nim zbyt wiele elementów większej układanki i nie potrafił zdecydować się o którym mówić najpierw. Dla niego wszystkie łączyły się ze sobą zbyt ściśle, by potrafić je odizolować jedne od drugich. Zaklął gniewnie pod nosem, zły sam na siebie. Zaczynał rozumieć, dlaczego część pacjentów Henrika mogła czuć pokusę pozwolić mu zajrzeć w głąb swojego umysłu tym cholernym okiem.
Widział w spojrzeniu Vestergaarda iskrę zaskoczenia, gdy mówił o swoich przemianach i jak zawsze wywołała ona poczucie satysfakcji – Es zawsze miał się za kogoś poniżej przeciętnej w kwestii osiągnięć naukowych, ale wiedział, że tą jedną rzeczą mógł się z czystym sumieniem chwalić i lubił to robić. Lubił opowiadać, tłumaczyć, ba, nawet uczyć przemiany jak się niedawno okazało. Chyba dlatego nawiązał do podręczników i przedstawianych tam uspokajających właściwości zespolenia ze zwierzęcym opiekunem, od początku zarysowując szerszy i nieco bardziej dokładny obraz, niż zrobił to w przypadku pierwszego terapeuty. Chyba nie chciał popełnić tego samego błędu po raz drugi, chociaż tak naprawdę nie wiedział, czy coś zrobił wcześniej nie tak – łatwiej i bardziej naturalnie było zakładać, że tak. Chociaż Blanca nieustannie pomagała mu nad tym pracować, głos byłej żony rozbrzmiewał mu czasem pod czaszką, bezlitośnie wytykając, w których miejscach mógł postąpić lepiej, mądrzej, z większym rozmysłem. Lata tresury nie poszły na marne.
Sam siebie zaskoczył tym, jak szybko zaczął się kręcić i zbaczać ze ścieżki wyjaśnień, którą jeszcze moment wcześniej tak jasno przed sobą widział. Precyzyjne, żołnierskie niemal słowa skończyły się gdzieś w okolicy odpowiedzi na pytanie o powroty.
- Kiedy? – powtórzył odruchowo, marszcząc brwi. Nie pracując, nie mając przed sobą precyzyjnie rozpisanego kalendarza pełnego sprawunków i kolejnych badań w terenie, dni nieco się Barrosowi rozjeżdżały. - Z miesiąc temu – odparł po chwili, krzywiąc się mimowolnie na ostrożnie zadane pytanie o chęć pozostania w zwierzęcej skórze na zawsze. - Więcej niż raz – dodał oschle, chociaż nie mógł mieć Henrikowi za złe, że pociągnął temat. Nie mógł, ale problem polegał na tym, że przyznanie się na głos do czegoś, co dotąd rozważał tylko sam ze sobą, nigdy nie mówiąc nic bliskim, którzy musieli się domyślać, było...
Nagle słów siedzącego za biurkiem terapeuty zrobiło się zbyt wiele, a jego pytania zaczęły umykać Esowi, przelatywać mu gdzieś nad głową, gubić się w gniewnych krokach robionych po gabinecie, gdy wreszcie podniósł się z kanapy, nie mogąc znieść bezruchu. Sam je wywołał, szybko wyrzucając z siebie chwiejne zdania, ale chyba nie był gotowy mierzyć się ze wszystkimi tego konsekwencjami – nie od razu.
...choć nie wiem wiele o kajmanach, to wiadomo mi, że nie mają narzeczonych.
Kąt ust drgnął Barrosowi mimowolnie, zaraz opadając z powrotem w dół.
- Nie musi – przyznał, uczepiając się jednego problemu zamiast trzech naraz. Tak zawsze dużo łatwiej było mu funkcjonować – rozbijając większe kwestie na mniejsze zadania, nie patrzeć prosto w twarz górze problemów rzucających wielki, złowrogi cień. Czy reagował kiedyś inaczej? Zatrzymał się na moment w swojej bezcelowej wędrówce przed jednym z regałów z książkami, wzrokiem ślizgając się po grzbietach tomów równo ustawionych na półkach.
- To skomplikowane – stwierdził wreszcie ze zrezygnowanym westchnięciem. - Wiem, jak to brzmi. Każdy sądzi, że jego problemy takie są, a ty pewnie patrzysz na nas z politowaniem – podniósł rękę, w nerwowym odruchu przeczesując palcami poskręcane na karku kosmyki, ciągnąc je odruchowo i skupiając się na pojedynczych iskierkach bólu. - Byłem ich ochroniarzem. Jej i reszty zespołu badawczego. Zdziwiłbyś się, ile osób życzy jajogłowym śmierci – parsknął sam do siebie, czubkiem buta szurając po podłodze.
- Było inaczej i nie było. Pilnowałem jej i broniłem, ale był w tym jakiś rozsądek. Racjonalne wyjaśnienie, nawet jeśli się im to czasem nie podobało. A tutaj... – przekrzywił lekko głowę, po chwili porzucając wreszcie studiowanie tytułów, które nie mówiły mu absolutnie nic i spojrzał przez ramię na Henrika, który ani drgnął ze swojej pozycji za biurkiem, obraz opanowania i profesjonalizmu.
- Nie pomyślałem o tym, że łatwiej byłoby ogłuszyć ich zaklęciem. Właściwie o niczym nie myślałem. Chciałem tylko zacisnąć im zęby na szyi, bo brzmieli... Brzmieli jak... – urwał, z rozdrażnionym sapnięciem przecierając twarz dłonią. - Za dużo tego naraz – stwierdził twardo po chwili milczenia, gdzieś w środku zażenowany faktem, że z początku nieźle mu szło, a teraz leżało przed nim zbyt wiele elementów większej układanki i nie potrafił zdecydować się o którym mówić najpierw. Dla niego wszystkie łączyły się ze sobą zbyt ściśle, by potrafić je odizolować jedne od drugich. Zaklął gniewnie pod nosem, zły sam na siebie. Zaczynał rozumieć, dlaczego część pacjentów Henrika mogła czuć pokusę pozwolić mu zajrzeć w głąb swojego umysłu tym cholernym okiem.
Henrik Vestergaard
Re: Gabinet psychiatryczny „Vestergaard” Wto 20 Sie - 5:06
Henrik VestergaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Londyn, Anglia
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : selkie
Zawód : psychiatra
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : pająk
Atuty : polityk (I), lider (I), uzdrowiciel (II), focza skóra
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 22 / magia lecznicza: 27 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 1 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 14
Otworzył oczy nieco szerzej, ale prędko dotarło do niego własne zaskoczenie i przytomnie spuścił wzrok, cały czas próbując zachować pokerową twarz. Wciąż miał ochotę wyprosić z gabinetu wspomnienie z dawno pogrzebanej przeszłości i ucieleśnione ryzyko rozpoznania i uparcie sądził, że zdoła to zrobić z korzyścią dla obu stron. Był fachowcem, do cholery, i to znakomitym, na pewno lepszym od tego poprzedniego. A Esteban Barros nie był pacjentem szpitala psychiatrycznego tylko kimś, kogo nastoletni Henry zapamiętał jako całkiem normalnego. Na pewno nie mogło mu dolegać nic poważnego, a chwilowy kryzys naprawdę mógł przecież zażegnać w jedną wizytę. Na pożegnanie wciśnie mu nawet receptę na jakieś eliksiry — coś, czego właściwie nie lubił robić, ponad alchemię ceniąc rozmowy z pacjentem — i wszystko będzie dobrze.
Teraz, słysząc, że Barros miał ochotę nie wracać miesiąc temu (to niedawno...) i że takie myśli zdarzały mu się więcej niż raz, pierwszy raz poczuł wahanie i nabrał wątpliwości odnośnie etyki własnego planu. To nie brzmiało jak chwilowy kryzys ani jak natura selkie, znikających w morzu na długie lata. Barros był człowiekiem, nie demonem. A ludzie przemieniający się w zwierzęta rzadko mówili o podobnych pokusach, jakby wiązało się to ze zbyt silnym tabu albo naprawdę było rzadkie. Jak źle było z Barrosem, że się na to zdecydował i czy Henrik odprawiłby z gabinetu po jednej rozmowie kogoś, kto przyznałby się chociażby do przejawianych miesiąc wcześniej (i więcej niż raz) tendencji do samookaleczenia albo nadmiernego ryzyka?
Znał odpowiedzi na postawione samemu sobie pytania i wcale mu się nie podobały.
- Rozumiem. - odpowiedział jak najbardziej bezbarwnie, postanawiając na razie nie ciągnąć tego trudnego tematu ani nie myśleć o tym, jak kusiły go czasem głębiny morza (to przecież co innego). Wystarczyła obserwacja gestów i mimiki Barrosa, zdradzających jak wiele kosztowały go te związłe odpowiedzi.
Podniósł wzrok, mówiąc o narzeczonej. W samą porę, by uchwycić nikły cień rozbawienia Barrosa. Prawie się uśmiechnął, wspomnienia z Brazylii — nieproszone, ale nadal żywe — zakradły się w tor jego myśli. Wtedy, pomimo różnicy wieku i bariery językowo-kulturowej, też potrafił rozbawić Estebana i był tym zachwycony. Rzadko miał okazję do żartów i święcie wierzył w słowa (rozkazy?) powtarzane przez ojca — o tym, że interesy powinien zostawić jemu, bo jest mało charyzmatyczny; i że nie ma dobrego poczucia humoru; i że nikt go nie lubi i tak dalej. Przez ostatnie dwie dekady próbował zostawić je za sobą, ale lat tresury niełatwo się oduczyć i rozbawienie Barrosa znów poprawiło mu humor bardziej niż powinno. Okręcił w dłoniach pióro, choć nadal nie zapisał nic w swoich notatkach. Zawiesił wzrok na stalówce, myśląc o tym, że powinien pozostać chłodny i profesjonalny.
- Za rozwiązanie nieskomplikowanych problemów nikt by mi nie płacił. - przypomniał łagodnie, ale jego spojrzenie stwardniało, gdy Barros wytknął mu politowanie. - Nie. - zaprzeczył krótko, ale stanowczo. Pacjent nie musiał mu wierzyć ani potrafić interpretować jego spojrzenia, ale Henrik nie miał w zwyczaju ignorować jawnej nieprawdy. Poza tym, w przeciwieństwie do innych psychiatrów, nie potrafiłby się zdobyć na politowanie — nie wobec pacjentów, którzy naprawdę sobą gardzą i cierpią; bo miewał je czasem wobec tych, którzy narzekali mu na niskie libido własnych żon lub własne lenistwo usprawiedliwiane melancholią. Nie, gdy samemu patrzył na siebie z politowaniem, codziennie uderzany hipokryzją życia, jakie wybrał — pod obcym nazwiskiem, w obcym kraju, ukrywając własną naturę. Jedynym prawdziwym elementem tej układanki było bielmo na oku, niespodziewanie prawdziwy dar od Odyna, ale nawet je ukrywał teraz pod opaską na życzenie Estebana. - Pewnie bym się zdziwił. - przytaknął tylko po to, by wtrąceniem zachęcić Barrosa do dalszego mówienia. Umiejętnie przybrał pokerową minę kogoś, kto nigdy nie życzył nikomu śmierci ani nigdy nie wynajął płatnego mordercy. Słuchał dalej, dopóki Barros nie przerwał i nie uznał, że już tego za dużo.
- Po kolei. - poprosił, bo musiał uporządkować pewne fakty dla samego siebie i zarazem pokazać pacjentowi, że da się to wszystko uporządkować i mówić dalej. - Czyli dobrze rozumiem, że poznał pan narzeczoną w pracy? - upewnił się, zachowując całkowicie neutralny ton głosu. Myśli o tym, jak bardzo był sceptyczny wobec związków z podobnymi zależnościami — zwłaszcza, gdy na ich szczycie znajdowała się kobieta, na przykład taka próbująca dyktować swojemu pasierbowi i narzeczonemu jak ma prowadzić rodzinny majątek — spróbował pogrzebać na dnie serca, wróci do nich po pracy. Trudno było jednak odsunąć wniosek, że kobiety to jednak były problematyczne. - Ale w sytuacji, o której pan mówi było inaczej, bo nie byliście w pracy? - mógłby mu od razu powiedzieć, że to normalne, ale nieco sadystycznie postanowił się wstrzymać. - Jak brzmieli? - to zdawało się kluczem, wtedy urwał. - Czasami w chwilach, które przypominają nam o innych - traumatycznych - wspomnieniach, trudno zebrać myśli i podąża się za instynktem. Tak działa stres. Nie każdy ma wtedy do dyspozycji gamę zwierzęcych instynktów, ale byłby pan zdziwiony słysząc, jakie rzeczy nieposiadający podobnych umiejętności ludzie są w stanie zrobić instynktownie. - zapłacić za czyjąś śmierć z powodu własnej bezsenności, na przykład. - Skorzystanie ze środków, które leżą w zasięgu pana możliwości — jak czary w zasięgu innych galdrów, czy pięści w zasięgu śniących — niekoniecznie jest niepokojącym objawem. To jakby uznać, że rozsądniej sięgnąć w samoobronie po nóż, choć pod ręką ma się akurat siekierę. - skwitował dość drastycznie. - Chyba, że kryje się za tym coś jeszcze? Kiedy to było - miesiąc temu czy dawniej? - i czy to po tym... miał pan ochotę nie wracać?
Teraz, słysząc, że Barros miał ochotę nie wracać miesiąc temu (to niedawno...) i że takie myśli zdarzały mu się więcej niż raz, pierwszy raz poczuł wahanie i nabrał wątpliwości odnośnie etyki własnego planu. To nie brzmiało jak chwilowy kryzys ani jak natura selkie, znikających w morzu na długie lata. Barros był człowiekiem, nie demonem. A ludzie przemieniający się w zwierzęta rzadko mówili o podobnych pokusach, jakby wiązało się to ze zbyt silnym tabu albo naprawdę było rzadkie. Jak źle było z Barrosem, że się na to zdecydował i czy Henrik odprawiłby z gabinetu po jednej rozmowie kogoś, kto przyznałby się chociażby do przejawianych miesiąc wcześniej (i więcej niż raz) tendencji do samookaleczenia albo nadmiernego ryzyka?
Znał odpowiedzi na postawione samemu sobie pytania i wcale mu się nie podobały.
- Rozumiem. - odpowiedział jak najbardziej bezbarwnie, postanawiając na razie nie ciągnąć tego trudnego tematu ani nie myśleć o tym, jak kusiły go czasem głębiny morza (to przecież co innego). Wystarczyła obserwacja gestów i mimiki Barrosa, zdradzających jak wiele kosztowały go te związłe odpowiedzi.
Podniósł wzrok, mówiąc o narzeczonej. W samą porę, by uchwycić nikły cień rozbawienia Barrosa. Prawie się uśmiechnął, wspomnienia z Brazylii — nieproszone, ale nadal żywe — zakradły się w tor jego myśli. Wtedy, pomimo różnicy wieku i bariery językowo-kulturowej, też potrafił rozbawić Estebana i był tym zachwycony. Rzadko miał okazję do żartów i święcie wierzył w słowa (rozkazy?) powtarzane przez ojca — o tym, że interesy powinien zostawić jemu, bo jest mało charyzmatyczny; i że nie ma dobrego poczucia humoru; i że nikt go nie lubi i tak dalej. Przez ostatnie dwie dekady próbował zostawić je za sobą, ale lat tresury niełatwo się oduczyć i rozbawienie Barrosa znów poprawiło mu humor bardziej niż powinno. Okręcił w dłoniach pióro, choć nadal nie zapisał nic w swoich notatkach. Zawiesił wzrok na stalówce, myśląc o tym, że powinien pozostać chłodny i profesjonalny.
- Za rozwiązanie nieskomplikowanych problemów nikt by mi nie płacił. - przypomniał łagodnie, ale jego spojrzenie stwardniało, gdy Barros wytknął mu politowanie. - Nie. - zaprzeczył krótko, ale stanowczo. Pacjent nie musiał mu wierzyć ani potrafić interpretować jego spojrzenia, ale Henrik nie miał w zwyczaju ignorować jawnej nieprawdy. Poza tym, w przeciwieństwie do innych psychiatrów, nie potrafiłby się zdobyć na politowanie — nie wobec pacjentów, którzy naprawdę sobą gardzą i cierpią; bo miewał je czasem wobec tych, którzy narzekali mu na niskie libido własnych żon lub własne lenistwo usprawiedliwiane melancholią. Nie, gdy samemu patrzył na siebie z politowaniem, codziennie uderzany hipokryzją życia, jakie wybrał — pod obcym nazwiskiem, w obcym kraju, ukrywając własną naturę. Jedynym prawdziwym elementem tej układanki było bielmo na oku, niespodziewanie prawdziwy dar od Odyna, ale nawet je ukrywał teraz pod opaską na życzenie Estebana. - Pewnie bym się zdziwił. - przytaknął tylko po to, by wtrąceniem zachęcić Barrosa do dalszego mówienia. Umiejętnie przybrał pokerową minę kogoś, kto nigdy nie życzył nikomu śmierci ani nigdy nie wynajął płatnego mordercy. Słuchał dalej, dopóki Barros nie przerwał i nie uznał, że już tego za dużo.
- Po kolei. - poprosił, bo musiał uporządkować pewne fakty dla samego siebie i zarazem pokazać pacjentowi, że da się to wszystko uporządkować i mówić dalej. - Czyli dobrze rozumiem, że poznał pan narzeczoną w pracy? - upewnił się, zachowując całkowicie neutralny ton głosu. Myśli o tym, jak bardzo był sceptyczny wobec związków z podobnymi zależnościami — zwłaszcza, gdy na ich szczycie znajdowała się kobieta, na przykład taka próbująca dyktować swojemu pasierbowi i narzeczonemu jak ma prowadzić rodzinny majątek — spróbował pogrzebać na dnie serca, wróci do nich po pracy. Trudno było jednak odsunąć wniosek, że kobiety to jednak były problematyczne. - Ale w sytuacji, o której pan mówi było inaczej, bo nie byliście w pracy? - mógłby mu od razu powiedzieć, że to normalne, ale nieco sadystycznie postanowił się wstrzymać. - Jak brzmieli? - to zdawało się kluczem, wtedy urwał. - Czasami w chwilach, które przypominają nam o innych - traumatycznych - wspomnieniach, trudno zebrać myśli i podąża się za instynktem. Tak działa stres. Nie każdy ma wtedy do dyspozycji gamę zwierzęcych instynktów, ale byłby pan zdziwiony słysząc, jakie rzeczy nieposiadający podobnych umiejętności ludzie są w stanie zrobić instynktownie. - zapłacić za czyjąś śmierć z powodu własnej bezsenności, na przykład. - Skorzystanie ze środków, które leżą w zasięgu pana możliwości — jak czary w zasięgu innych galdrów, czy pięści w zasięgu śniących — niekoniecznie jest niepokojącym objawem. To jakby uznać, że rozsądniej sięgnąć w samoobronie po nóż, choć pod ręką ma się akurat siekierę. - skwitował dość drastycznie. - Chyba, że kryje się za tym coś jeszcze? Kiedy to było - miesiąc temu czy dawniej? - i czy to po tym... miał pan ochotę nie wracać?