Kiedy znalazła w pokoju Kaspra martwe zwierzę, wzruszenie ramion okazało się niewystarczające – drobny, włochaty pies leżał na dywanie tak, jakby tylko spał, oczy miał jednak mgliste i opustoszałe, a w powietrze w pokoju przesiąkło zgnilizną. Znała to zwierzę – jego zmierzwioną sierść i obrożę z różową zawieszką, pamiętała dźwięk jego głośnego, nerwowego szczekania, które dobywało się zza płotu za każdym razem, kiedy odprowadzała syna do szkoły, widziała również ogłoszenia przyklejone stemplem do słupów, na których zaginiony pies uśmiechał się do obiektywu, a jego zakręcony ogon rozmywał się na drugim planie. Poczuła mdłości – nagłe i gwałtowne – przede wszystkim poczuła jednak gniew, zaciśniętą w pięściach niesprawiedliwość, że samotnie wychowywała syna, który nie miał jej oczu ani jej włosów, nie miał jej uśmiechu, nie przypominał nikogo, kogo mogłaby kochać, bo całym sobą był podobny jedynie do Ilji. Ilji, który wciąż znajdował się poza domem, który nie odpisywał na jej listy i nie odwzajemniał jej spojrzenia – nie pamiętała, kiedy kochała go po raz ostatni; nie była pewna, czy uczucie, które stężało w jej sercu, kiedykolwiek było prawdziwą miłością.
Drzwi trzasnęły o ścianę, kiedy pchnęła je dłońmi. Maailma Lõpp pachniało dymem – woń dawno wgryzła się już w drewniane stoły, krzesła i ściany, jakby tytoń przeżuł je z zachłannym głodem termita, który zaciska szczęki nawet wtedy, gdy pozostały tylko ostre drzazgi, dawno przestała jednak wzdrygać się, gdy jej intensywność tego doznania uderzała ją twarz po przekroczeniu progu. Była przyzwyczajona do dyskomfortu – tego, który uwierał ją wewnątrz obskurnego lokalu i tego, który uwierał ją w przedsionku serca za każdym razem, gdy Ilja całował ją w zaciśnięte wargi, a Kasper zaciskał dłonie w pięści i krzyczał, dopóki nie dostał tego, czego pragnął, tym razem jej złość burzyła się jednak wokół źrenic, usztywniała rysy twarzy i sprawiała, że kręgosłup miała napięty jak struna, jakby siłą musiała kontrolować każdy mięsień, aby powstrzymać je przed nerwowym drżeniem. Wewnątrz siedziało zaledwie kilka osób – było jeszcze zbyt wcześnie, aby wzdłuż całej ulicy sączył się smród alkoholu – nie zaczekała jednak, aż oczy przyzwyczają jej się do półmroku i pewnym krokiem ruszyła w dół schodów, do zamkniętej przed klientami piwnicy, w której lubił spędzać czas jej mąż – nigdy nie wnikała, w jaki sposób.
Ilji nie było w środku – jego miejsce zajmował mężczyzna o szerokich barkach i kpiącym spojrzeniu. Ukryła dygot, który osunął jej się wzdłuż kręgosłupa i wygięła usta w powątpiewaniu, sprawiającym, że jej twarz nabrała wyrazistych, ostrych rysów. W innych warunkach, w innych okolicznościach, w innym scenariuszu ich znajomości i w innym, pewnie po prostu, świecie, nigdy nie przecięłaby z Magnusem ścieżek – nie znała szorstkiego tembru jego głosu i szorstkich słów, które wypowiadał, być może nawet nie spojrzałaby mu w oczy; wyglądał odważnie, ale nie lubieżnie – nie sprawiał wrażenia kogoś, kto jest w stanie uosabiać takie epitety.
– Gdzie jest mój mąż? – warknęła, nie schodząc z ostatniego schodka, jakby w myślach próbowała jeszcze zapewnić sobie drogę ucieczki. Jakby już wiedziała, że popełniła błąd.
Piwnica była brudna, zatęchła oraz tego popołudnia wyjątkowo milcząca — na tyle głośno, by niejednokrotnie od natężenia nieznośnej ciszy coś boleśnie zapulsowało mężczyźnie w skroniach, bo chociaż nawykły do miejsca tymczasowo wyjałowionego z dźwięków, do surowego wystroju pochłaniającego wszelkie ciepło, do znoszonej woni krwi wgryzionej we wszystkie ściany oraz kamienną posadzkę, to wciąż pozostawał gościem. Przyjaźń wydawała się dziwnym. niekomfortowym słowem dla określenia tego, co łączyło jego oraz nieobecnego Ilję, zdecydowanie bliżej było tej dwójce do partnerstwa zamkniętego klamrą wspólnych pragnień i jednoczesnego zamiłowania do sięgania przemocy w sytuacjach wymagających zaszczepiania w ludzkich sercach strachu; może nawet czegoś więcej. Pozornie rozkoszował się samotnością, zatopiony we własnych myślach przepływających powolnym nurtem przed siebie, dopalający papierosa odpalonego jakąś minutę wcześniej, jednak instynktownie zaciskał szczękę przy każdym donośniejszym kroku wybrzmiewającym niedaleko przy schodach.
Ze zniecierpliwieniem wyczekiwał ciężaru znajomych podeszw, pewnie ubłoconych oraz pokrytych charakterystycznym szkarłatem, ale minuty następowały jedna po drugiej, a drzwi odgradzające piwnicę od rzeczywistości pozostawały nieruchome; żadnego gwałtownego szarpnięcia za klamkę, żadnego milczenia zarysowanego pod powierzchnią wyzutych z emocji tęczówek pochłoniętych ciemnością zalegającą i pod czaszką Magnusa, żadnego ruchu. Czas rozwlekał się bardziej, dlatego mężczyzna znudzony wodzeniem wzrokiem przez znajome przestrzenie obskurnych ścian niedbale rozsiadł się na skrzypiącym krześle, wyciągając ze skórzanej pochwy przytwierdzonej do pasa błyszczące chłodną stalą ostrze długiego noża, którego swobodne podrzucanie niejako łagodziło nerwy.
Impulsywnie spiął jednak każdy mięsień, wychwytując niecodzienność kroków — pospiesznych, aczkolwiek lżejszych, delikatniejszych, bardziej zdesperowanych i nabiegłych emocjami łatwymi do rozszyfrowania, bowiem umiejętność czytania ludzi oraz z ludzi opanował trzy dekady wcześniej będąc kilkuletnim chłopcem, co chętnie wykorzystywał przy różnorodnych interakcjach, również tych niezaplanowanych. Zręcznie pochwycił kobiecą sylwetkę zwężonymi źrenicami, którymi prześlizgnął się przez kruczoczarne pasma włosów po zaciśnięte w cienką kreskę usta nim te wypowiedziały pytanie, może bardziej ponure warknięcie zakończone pytajnikiem, jakie skomentował pierwotnie uniesieniem ku górze brwi, pozwalając sobie na przydługie milczenie. Zaskoczyła go obecność właśnie Jej.
Ze wszystkich skrępowanych własnym istnieniem dusz, jakie kiedykolwiek przecięły mu drogę — nawet jeśli tylko w formie opowieści, krótkiego napomknięcia — ona była ostatnią, którą spodziewałby się spotkać. Poniekąd czuł względem niej współczucie, myśląc o egzystowaniu u boku człowieka będącego jej drugą połową, aczkolwiek samo to sformułowanie trąciło oksymoronem przy zestawieniu z imieniem Ilji, którego nigdy nie posądzał o jakiekolwiek szczere uczucia względem ludzi; zawsze ze zdziwieniem słuchał pojedynczych zdań odbiegających na ułamki sekund do dziwacznej codzienności opieczętowanej słowem rodzina i czasem pragnął spytać, czy naprawdę ich kochał.
Kocha(ł)?
Czas teraźniejszy, czy już przeszły?
A ona, czy jeszcze go kochała?
Obserwując kobietę ze zwątpieniem zaległym gdzieś w kącikach oczu oraz gniewem osiadłym na języku odpowiedź wydawała się oczywista, jednak nie pozwolił żadnej z tych myśli pomknąć w eter głębią ochrypłego głosu. Odpowiedział za to skrajnie zimnym, niemalże nieczułym tonem człowieka wychowanego wśród zaułków Przesmyku na pytanie, którego echo wybrzmiewało pod firmamentem myśli.
— Jako jego żona chyba powinnaś wiedzieć — rzuca nieprzyjemnym stwierdzeniem faktu wprost w jej twarz, niemalże policzkuje, doskonale rozumiejąc wydźwięk tego sformułowania i gdzieś w zastygłym w bezruchu ciele pozwala satysfakcji wyszczerzyć zęby w przebrzydłym uśmiechu. Mówił bez cienia złośliwości, jednak z osnuwającą wypowiedź bolesną szczerością wgryzającą się naostrzonymi kłami w pobladłą skórę nieruchomej twarzy, która wydawała się wyrzeźbiona w marmurze; ostrość policzków i klarowność kiełkującej wściekłości, tyle dostrzegał z odległości kilku metrów. — Usiądź.
Pozwala sobie wskazać dłonią krzesło stojące centymetry dalej, dla podkreślenia polecenia wyzbytego ze szczególnej uprzejmości jakiej nie posiadał, reprezentując bardziej chłodne skurwysyństwo podparte niepokojącym opanowaniem człowieka niebojącego się ani doczesności, ani tym bardziej śmierci; kogoś, kto przeżył wystarczająco we własnym życiu, by odczuwanie strachu definiować jako pomijalny komponent i nieszczególnie zwracać nań uwagę. Tę za to ponownie poświęcił kobiecie. — Sivya, prawda? — upewnia się jeszcze. Kąciki ust drgają niemalże niezauważalnie do góry szarpnięte skurczem mięśni. — Nie sądziłem, że odwiedzasz takie… miejsca — przerywa.
Obydwoje rozumieją, że przez
m i e j s c a
nawiązuje konkretnie do piwnicy, do miejsca kaźni, do milczącego świadka wielorodnych potworności przelewających się mężczyźnie przez palce, które wreszcie rozprostowuje z bolesnego przykurczu, nieświadomy iż boleśnie zaciśnięcie dookoła rękojeści noża trwało od kiedy kobieta odważyła się zstąpić do piekła. Wychodził z prostego założenia — nie wiedziała bądź nie chciała wiedzieć, co takiego działu się tutaj dniami i nocami, podczas których była regularnie ignorowana przez ukochanego męża oddającego się mrocznym zabawom, chociaż te na Magnusie nie wywierały wrażenia, czasem wręcz zakrawając o znudzenie wylewające się z oczu zlewających ciemne brązy z nieprzeniknioną czernią. Sivya nosiła podobne barwą spojrzenie, jednak emanujące czymś żywym, prawdziwym, jakąś namiastką chybotliwego ciepła kontrastującego ze zlodowaciałą nieprzystępnością wyzierającą ze źrenic zaślepionego galdra nienawykłego do rozmów o niczym, chociaż usiłował skrywać dyskomfort zrodzony minutę wcześniej.
— Powinien niedługo wrócić. Za jakąś godzinę, może dwie. — Wzruszenie ramion podąża za postawioną kropką, bowiem bolączki kobiety powinien potraktować z obojętnością, którą może Sivya dostrzega we wzroku utkwionym nieruchomo w jej twarzy. Jest ciekawy kolejnego kroku, jaki zdecyduje się wykonać, czy wybierze potulne wycofanie do własnego świata, czy zaryzykuje podejściem bliżej i niepewnością najbliższych sekund spędzonych w towarzystwie kogoś, o kim wiedziała tyle, ile podpowiadały oczy.
Odetchnął głębiej, wreszcie decydując się na przecięcie zgęstniałej atmosfery ostrością głębokiego głosu wybrzmiewającego cicho, bowiem przeznaczonego jedynie towarzyszce.
— Co takiego się wydarzyło, że wymaga jego natychmiastowej obecności?
Chociaż imię nie pada, podmiot jest oczywisty.
Pomyślała o stworzeniu, które leżało na dywanie w pokoju Kaspra – jego nieruchomych oczach i wymiętej palcami sierści, która skołtuniła się w miejscu, gdzie zza prawego ucha wyciekała krew; miał obrożę z różową zawieszką, która świadczyła o tym, że ktoś wciąż go kochał, choć sprawiał wrażenie zaniedbanego, bo żebra prześwitywały mu spod cienkiej skóry, a wzdłuż pyska futro pociemniało od zacieków łzowych – dawniej zastanawiałaby się, czy zwierzę płakało, teraz wiedziała jednak, że psy dzieliły z nią tych samych emocji, nie potrafiły zrozumieć wdzięczności ani zdrady. Odetchnęła ciężko, czekając, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności, a krępa sylwetka mężczyzny obierze kształtów, zyska ponure, czarne spojrzenie i pęta blizn oplecione wzdłuż ciała fantomowym bólem. Nienawidziła swojego męża, ale jeszcze bardziej nienawidziła Magnusa, jego ochrypłego głosu i zaciśniętych pięści – winiła go za nieobecność Ilji, a w ciemnych oczach rozpoznawała ten sam, metaliczny połysk okrucieństwa, jak gdyby bezduszność była czymś, czym mógł go zarazić, chorobą przekazywaną z rąk do rąk, ostałą na policzkach jak kropelki śliny i rozprowadzanej trucizną pomiędzy żyłami. Mężczyzna kazał jej usiąść, a ona poczuła, jak grymas rozdrażnienia zbiera jej się w kącikach ust, jak grynszpan patyny na skroniach miejskich posążków – wciąż stała w miejscu, na najniższym schodku, wsparta ramieniem o murowaną ścianę, której szarawy pył pozostawił brudną smugę na rękawie płaszcza.
– Nie przyszłam na herbatę – odparła, czując jak głos chrobocze jej na podniebieniu – wiedziała o Magnusie wystarczająco, aby się go obawiać, chociaż czuła, jak skóra nakrywa jej się dropiatą warstwą obawy, wciąż trzymała jednak głowę rezolutnie uniesioną do góry, tak, aby ciemne spojrzenie połyskiwało w mroku, kiedy na niego patrzyła; nie zamierzała zostać w jego obecności sama, zwłaszcza tutaj, gdzie powietrze było zatęchłe i duszne, a podłoga śmierdziała krwią. – Magnus – skinęła głową, jednocześnie potwierdzając wątpliwość, choć odniosła wrażenie, że jej imię zabrzmiało w jego ustach szorstko i nieprzyjemnie, jakby rozgryzał między zębami stwardniały liść buku, zaraz zaśmiała się jednak cicho – krótkim, trzysylabowym śmiechem, brzmiącym tak, jakby odliczała sobie każdy haust powietrza – i uniosła brwi, obarczając go krytycznym spojrzeniem. – Maailma Lõpp nie zawsze należało jedynie do mojego męża – westchnęła, rozglądając się po wnętrzu zaciemnionego pomieszczenia. – Nie wiem, co dokładnie tutaj robi, ale nie zwodzę się wyobrażeniami, że spędza wieczory w piwnicy, żeby medytować. Znam ten zapach – gorzki i metaliczny, oblepiający śluzówkę. – Zauważam, że niektórzy ludzie nigdy stąd nie wychodzą, a jeśli to robią, nigdy nie wyglądają tak samo, jak kiedy weszli. – przechyliła głowę, wciąż pozostając w tym samym miejscu przy schodach. – Małżeństwo buduje się na przemilczeniach – odparła, choć nie była to pełna prawda – teraz przyszła przecież właśnie po to, aby uniknąć ciszy.
– Dokąd poszedł? – głos jej stężał, stał się ostry chłodny, ona zacisnęła tymczasem usta w cienką linię, jakby próbowała powstrzymać się od krzyku. – Jest ważniejsze niż cokolwiek, czy mógłby się teraz zajmować. Chodzi o jego syna.
Na tych, którzy przetrwają i na tych, którzy skonają.
Nie było niczego pomiędzy.
Na początku wielokrotnie wyglądał końca wszystkiego, gilotyny odgryzającej stalowym ostrzem umęczoną duszę od cielesnej powłoki naznaczonej w zasinienia, zakrzepłą krew, jarzące się świeżością blizny, jednak rzeczywistość zmuszała do nieustannego podejmowania walki o kolejny oddech, nie bacząc na to jak bardzo krztusił się poprzednimi. Niewiele wiedział o świecie dziejącym się
d a l e j,
poza granicami wątłej wyobraźni skurczonej do ciasnoty niewielkiej chałupy ledwie trzymającej się w całości, ale we wszystkich nielicznych imaginacjach wykolejonych gwałtownie pod sklepieniem czaszki zakreślał czerwienią te elementy, których istnienie traktował jako oczywiste, dlatego musiał zdecydować, czy dokądkolwiek jeszcze zmierza, czy może zamierza zdechnąć niczym porzucony pośrodku nicości kundel nieznający niczego ponad pierwotne instynkty wzbraniające się przed bezgłośnym skonaniem. Dzisiaj nie potrafiłby jednogłośnie wskazać momentu, w którym ze zlęknionej ofiary ewoluował w drapieżnika rozrywającego gardła ostrością własnych zębów ociekających obłymi kroplami szkarłatu, bowiem prawdopodobnie pogrzebał ową chwilę w przeszłości wyzbyty czułości względem tego, co minione, jednak dostrzegłby krawędź pewnego sformułowania — nie każdy rodził się z okrucieństwem wplecionym w kręgosłup.
Niektórzy potrzebowali impulsu.
Podskórnie wyczuwał niepewność wybijają ze źródła kobiecego spojrzenia utkwionego nieruchomo w jego twarzy, dostrzegał gorejące ogniki przemilczanej nienawiści, zatrzymane we wgłębieniach oczodołów pretensje niewiadomego pochodzenia, chociaż naturalnie domyślał się głównego powodu i niedelikatnie zakasłał celem zamaskowania parsknięcia śmiechu, mimowolnej reakcji własnego ciała na myśl, która zaskrzyła pośród pozostałych.
Powinnaś byś wdzięczna, że nie jesteś taka jak On.
Jak On.
Nigdy — jak My, bowiem Magnus doskonale dostrzegał wyraźną różnicę pomiędzy sobą, a poślubionym przez Sivyę mężczyzną; pozornie byli ulepieni z identycznej gliny, rozkruszali wszelkie niewygody szeptem inkantacji bądź bezwzględnością pięści, jednak w rzeczywistości łączyły niewiele, poza zardzewiałą krwią zatrzymaną pod paznokciami wymieniłby pozostałe elementy na palcach dłoni niedawno podrzucającej ostrze. Nawet zamiłowanie do przemocy nabierało odmiennego kształtu, kiedy pozwalali mu wychynąć na powierzchnię i o ile dla Norwega było od początku sposobem na przetrwanie, który gdzieś po drodze przemianował w narzędzie zbrodni oraz własnoręcznie wymierzanej kary, Ilja od początku wydawał się czerpać prawdziwe szczęście z każdego przejawu agresji; mordowanie dla mordowania.
— Nie proponowałem herbaty — odpowiedział chłodno.
Tutaj niczego nikt nie musiał udawać, szczególnie rzekomego ciepła podpierającego wypowiadane słowa, żadne nie uwierzyłoby w taką anomalię, nawet rozsądna neutralność smakowałaby piołunową goryczą, dlatego pozostało bycie sobą w najbrzydszym i zarazem najrzadziej prezentowanym szerszej publice znaczeniu. — To prawda. — Delikatnie przechylił głowę, przytakując temu, co mówiła, zaraz podejmując temat. — Jednak to Ilja uformował Maailma Lõpp na nowo, przekształcając w… — Powiódł wzrokiem przez ściany, jednak nie dokończył; nie musiał.
Niekiedy milczenie było bardziej wymowne.
— Patrząc na ciebie teraz, odnoszę wrażenie, że małżeństwa buduje się na pogardzie.
Nie kłamał, jedynie pozwalał sobie naruszyć cienką granicę tego, co było mu wolno, a czego nie powinien dotykać czy chociażby trącać czubkiem buta, i stopniowo badał bardziej grząski grunt, posuwając się naprzód ze świadomością, że cokolwiek się wydarzy, najsilniejszym orężem kobiety pozostawały słowa oraz zagnieżdżony we wnętrzu wstręt do wszystkiego, czego tylko się chwytał. — Na ten moment jesteśmy skazani na własne towarzystwo — odparł po przydługim milczeniu, jeszcze unikając zawisłego w powietrzu pytania kąsającego ze zniecierpliwieniem wygłodniałego pisklęcia domagającego się nasycenia głodu. — Kazał cię pilnować pod własną nieobecność. Nie wiem, skąd domyślił się tego, że przyjdziesz, a ja nie pytałem. — Wzruszył tylko potężnymi ramionami, odchylając się na krześle z wyraźnym rozluźnieniem. — Nawet jeśli pójdziesz go szukać, to i tak nie znajdziesz. Do pewnych miejsc nie zdołasz dotrzeć, cokolwiek byś zrobiła — zakończył wreszcie wywód, po którym cisza rozlała się w przestrzeni.
Ciężko byłoby jednoznacznie zinterpretować to, co pomknęło wprost w Sivyę tonem wyzbytym z większych emocji, naznaczonym w bezwzględność skapującą ze wszystkich głosek tworzących coś na kształt wyroku zapadającego jedynie w obecności bezsilnej ofiary i doświadczonego kata oddzierającego nie tylko od życia, ale przede wszystkim złudzeń — mogła brnąć głębiej, wprost w obezwładniającą ciemność, w połykającą każdego śmiałka paszczę mroku, poświęcić jeszcze więcej, by finalnie sczeznąć w nicości, nigdy nie zbliżywszy się do męża na wystarczającą odległość pochwycenia skrawku ubrania czy skóry, w których zatopiłaby paznokcie i szarpnięciem bądź zaciekłym drapaniem usiłowała wybudzić ze snu, w jaki zapadł. Niewiele wiedział o egzystencji, która wyznaczała codzienność tego zaskakującego małżeństwa, jednak zapamiętał każdy zakrwawiony fragment pokonanego labiryntu, gdzie przed wiekami zagubiły się tysiące bezimiennych dusz o rachitycznych szczątkach rozrzuconych niechlujnie w zakamarkach; labiryntu, w którym odnajdywali się jedynie najwięksi szaleńcy wraz z najokrutniejszymi drapieżnikami, Sivya nie była ani jednym, ani drugim.
Nie w oczach Magnusa.
Była kobietą, lecz nigdy nie była słaba – fylgja ukazywała jej się jako łania o długiej, białej szyi, lecz ona myślała, że musiała być stworzeniem o twardym, łykowatym mięsie, którego nie sposób było przeżuć i połknąć, bo wchodziło pomiędzy zęby i zgrzytało chrząstkami w zagłębieniach trzonowców. W gniewie Ilja zaciskał pięści i groził, że ją zabije, a ona za każdym razem patrzyła mu prosto w oczy, osłabiona uciskiem palców na swojej szyi, lecz dość rozsądna, by pamiętać, że jej mąż nie był człowiekiem – zwierzęta, w przeciwieństwie do ludzi, zabijały jedynie po to, aby się najeść. Nie obawiała się Magnusa bardziej, niż obawiała się Ilji – miał szerokie ramiona i ciemne spojrzenie, które sprawiało wrażenie, jakby nie posiadało źrenic, ale jego emocje były wyraźniejsze, karykaturalnie zarysowane; szyderstwo było pierwszą rzeczą, jaką w nim zauważała i zawsze wywoływało w niej rozbawione zwątpienie – Magnus musiał udowadniać światu, że należało się go bać, zadbał o swoje mocne dłonie i wyraźną szczękę, kiedy zaciskał pięści, żyły na jego przedramionach wzrastały jak korzenie, mówił ochrypłym, gardłowym głosem, stworzonym do wydawania rozkazów, podczas gdy Ilja wzbudzał niepokój, którego nie sposób było przypisać do żadnej części jego ciała, przypominał potwory, które przychodziły do niej we śnie, przerażające tak długo, jak długo zaciskała powieki, lecz nieuchwytne, gdy tylko otwierała oczy.
– W takim razie co proponujesz? – odparła, starając się zapanować nad głosem, lecz jej irytacja wciąż przebrzmiewała pomiędzy słowami, wyraźna i namacalna. – W miejsce dla osób takich jak ty? Maailma Lõpp to coś więcej niż tylko ta piwnica. – rozejrzała się dookoła po brudnym pomieszczeniu, gdzie wśród nagich, betonowych ścian unosił się charakterystyczny zapach metalu i stęchlizny; zapach śmierci. Zaśmiała się sucho, a jej gniew stał się bardziej ewidentny, jakby był żywym stworzeniem, które w każdej w chwili mogło opuścić rysy jej twarzy i obnażyć jadowite kły. – Nie jesteśmy już małżeństwem – mruknęła szorstko, unosząc lekko głowę. – Nie zmienia to faktu, że posiada syna. Bycie ojcem wymaga odpowiedzialności, nawet od niego. – Magnus odchylił się na krześle, spokojny i niewzruszony, ona czuła tymczasem, jak jej serce zaciska się mocniej pomiędzy żebrami, tworzy supeł, którego niedługo nie sposób będzie rozplątać. – Mylisz się, jeśli uważasz, że nie wiem, czym się zajmuje, co robi, kiedy wydaje mu się, że nie patrzę. Wydaje ci się, że jestem słaba – przy wypowiadaniu ostatniego zdania zmrużyła oczy, a jej twarz stała się bardziej kocia i nieprzenikniona. – Nie znasz mnie, Magnus. Nie wiesz, do czego jestem zdolna. – Eggen był groźny, lecz popełnił błąd, który nigdy nie zdarzał się Ilji: opuścił gardę, pozwolił swoim mięśniom na rozluźnienie. Szarpnęła się do przodu, zbyt pośpiesznie, aby mężczyzna zdołał odchylić się na krześle, po czym zacisnęła dłonie na nożu leżącym na jednym z drewnianych stołów – przedmiot wciąż był brudny, rękojeść lekko zardzewiała, ostrze zaczerwienione od cudzej krwi. Wiedziała, że nie miała szans z Magnusem, więc zamiast skierować broń w jego stronę, uniosła go do gardła i przycisnęła do miękkiej skóry pod grdyką. Kąciki jej ust drgnęły, rozluźniając się w zdeterminowanym uśmiechu. – Kazał ci mnie pilnować. Jak myślisz, co zrobi, kiedy dowie się, że nie dotrzymałeś słowa? – przełknęła ślinę i poczuła chłód zbliżonego do krtani ostrza, słyszała w uszach krew błagającą, aby wydostać się na powierzchnię.
Spoglądając na kobietę, widział zmęczenie piętnujące amalgamat brązu stopionego z czernią.
Surowość rysów bezpowrotnie połknęła pierwotną szlachetność, niejaką dostojność przodków przepływającą wraz z rozrzedzoną na przestrzeni wieków krwią żyłami wprost do serca splamionego miłością, nieodwzajemnioną oraz niebezpieczną, wtłaczaną bezwiednie z drugiego człowieka niezdolnego do kochania, może wręcz niewartego głębokich, namiętnych uczuć rozgrzewających zsiniałe wargi i skostniałe dłonie w najchłodniejsze wieczory, przynajmniej takim konstruktem Ilja był dla Magnusa. Niczym nieozdobiony, misternie utkany czarno-białą nicią ze szczerym okrucieństwem podkolorowanym wrodzoną drapieżnością, daleki od archetypu mitycznego bohatera, pozbawiony przejawów dobroci, skąpany w szkarłacie rozlanym pod nogami, jednak prędzej czy później zaczynał brodzić kolanami w pogłębiającej się kałuży. Na początku podążał jego śladem, jednak spajająca więź nie była
na zawsze.
Przysięga wygasała, wreszcie opierając wychudłymi ramionami o fundamenty pierwotnego szacunku posyłany w skrzyżowaniu spojrzeń, w niepokojących uśmiechach odsłaniających naostrzone zęby, jakie wzajemnie szczerzyli na siebie wraz z toczącą ustami pianą, jednak pewien świat się skończył i niespiesznie rozchodzili w przeciwległych kierunkach. To były ostatnie podrygi trwania ramię w ramię, może właśnie tak powinno być, może obydwoje wracali do siebie, których nie odważyliby się obnażyć we własnym towarzystwie, do reminiscencji zatrzymanych w objęciu przeszłości częściowo rozkruszonej, a częściowo pożartej przez mole, zamglonej wraz z widmem siebie uwięzionych przez miasto, do którego nawet dzisiaj całkowicie nie należeli.
Żadne nie było stąd — byli obcy, n i e t u t e j s i.
Zmuszeni do zasymilowania ze światem nieuchronnie próbującym wchłonąć po najdrobniejsze okruchy jestestwa rozbitego o posadzkę przy zderzeniu ze ścianą nowej rzeczywistości, zaczynali podobnie i odmiennie zarazem, każde odkrywało własne, jeszcze nieprzebyte ścieżki, wydeptując ciasne przesmyki przez kłujące ciernie o kanciastych trzonach oraz pokrzywy ostrzegawczo parzące bladą skórę rozgrzaną w ekscytacji wypiekami na porcelanowych licach. Jednym ze sposobów na kroczenie przez nieznane dystrykty o łypiących złowrogo spojrzeniach gargulców w ludzkich skórach była przemoc, kolejnym słodka uległość mamiąca najwytrwalsze zmysły, niekiedy bezgłośny bunt zawoalowany do enigmatyczności stanowczym milczeniem i zaciśnięciu ust w wąską kreskę.
Nie należeli ani do świata po drugiej stronie okna, ani do tej piwnicy przywłaszczonej przez mężczyznę, który zarazem łączył i dzielił.
— A on, Ilja? — przed wypowiedzeniem pytań delikatnie ułożył znajomy dźwięk imienia w legowisku głosowych strun, chociaż po wydostaniu się na wolność wciąż zabrzmiało rozbryzgiem rozgryzanego zębami szkła kaleczącego dziąsła i język, i dolną wargę. — Czy on cię zna? Czy kiedykolwiek cię dostrzegał? Tak… n a p r a w d ę ? — Może właśnie tego oczekiwała, przeciągnięcia przeciwnika przez zamglone bagna wprost w grzęzawisko niewygodnych treści napełniających dyskomfortem uwierającym pod czaszką niczym samotny kamyk w żołnierskim obuwiu drażniącym piętę powstającym odciskiem tuż obok zaczerwienienia powstającego otarcia. Może nie spodziewała się, że rzeczywiście wkroczy na planszę zastawioną uprzednio jej figurami pozwalającymi rozkoszować się gorzką przewagą, na której samemu Magnusowi nieszczególnie zależało; nie widział w kobiecie rywalki, prędzej przeżute na krwawą miazgę mięso pozostałe z tego, czym była wcześniej — z długonogiej łani niespętanej więzami goryczkowatego małżeństwa i namoczonego w piołunowym wyciągu macierzyństwa.
Pozwala na gwałtowny skok, na zachłyśnięcie krótkotrwałą dominacją. Wciąż kamiennie nieruchomy na krześle obserwuje zryw smukłych palców chwytających rękojeść, na której papilarnymi liniami rozrysował w przeszłości niejedną opowieść krwawych polowań o zatęchłej, dławiącej dzisiaj woni zatrzymanej wraz rdzawymi odpryskami ludzkiej posoki pod paznokciami i we włosach, zarejestrował sekundowy błysk prozaicznej odwagi skrzący w zdeterminowanych tęczówkach jaśniej od wątpliwości, i wypuścił powietrze zatrzymane nieświadomie w płucach z cichym świstem docierającym do uszu wraz z niemrawym pogłosem. Powieki przymknęły się jednak przy potarciu kciukiem o skroń, zamiast rozszerzyć ze strachem.
— Jeśli próbujesz powiedzieć, że przeraża mnie mężczyzna, którego poślubiłaś — rozczaruję cię. Jeśli chciałby wymierzyć mi karę za niepowodzenie, to i tak bym się bronił, i wówczas jeden z nas by zginął. Jestem godnym przeciwnikiem, Ilja to wie — odpowiedział głosem prezentującym bezwstydne znużenie. Powoli rozchylił skórzane kurtyny przysłaniające świat. — Zgodziłem się tutaj być z grzeczności, jedynie wyświadczam przysługę za przysługę.
Nie kłamał w żadnym słowie.
Nawet jeśli drapieżnik urodził się drapieżnikiem, w upływie czasu Magnus również wyhodował pod firmamentem czaszki szaleństwo wraz z bezwzględnością potrzebnymi do łamania najgrubszych kości i przegryzaniem najostrzej zarysowanych w szyi tętnic pulsujących podskórnie życiem, nie obawiał się, ponieważ strach wtrącał człowieka do obskurnego więzienia nawarstwiającego wątpliwości oraz podszepty rozsądku. Teraz spoglądał kobiecie prosto w oczy, niczego nie ukrywając.
— Skoro tego właśnie pragniesz. — Dłonią wykonał bliżej nieokreślony ruch, ofiarował niewypowiedziane błogosławieństwo każdego dekretu, który postanowiłaby wyegzekwować ostrzem zimnej stali napierającej na delikatność skóry. — Bardziej przerażają mnie ludzie, którzy pragną żyć; takich, którzy chcą własne życie zakończyć, potrafię akurat zrozumieć. — Wzrok znieruchomiał, wczepiony ciekawością w palce obejmujące rękojeść i krótką klingę napierającą na skórę.